[ Pobierz całość w formacie PDF ]

Jeśli zauważyła ironię, nie okazała tego.
- Przeczytam to pózniej. W swoim pokoju. - Przechyliła
głowę na bok. - Kim ty właściwie jesteś, Rafę?
Od czasu tamtej nocy w powozie w Dieppe nigdy nie pytała
go o nic osobistego. Tak, jakby bała się tego, czego mogłaby się
dowiedzieć. Podniósł dłonie do góry.
- Sama powiedziałaś. Jestem szantażystą i złodziejem. Nie
mam nic więcej do dodania.
- "wyjÄ…tkowo dobrze siÄ™ wysÅ‚awiasz, jak na pospolitego zÅ‚o­
dzieja.
- Spodziewałem się, że nie ma we mnie nic pospolitego -
powiedział wyniośle, zyskując jej uśmiech.
- Musisz być zatem... nieuznanym potomkiem jakiejÅ› oso­
bistości?
- Cóż to, panno DonnÄ™, pytasz mnie, czy nie jestem przy­
padkiem bękartem?
- Przepraszam - wymamrotała, czerwieniąc się straszliwie.
Ta nieoczekiwana reakcja oczarowała go.
- Nie jestem bękartem. Ale ojciec nie przyznaje się już do
mnie. - To była niemal prawda.
- Z powodu twoich złodziejskich skłonności?
Stał bez ruchu, zastanawiając się. Mógł jej powiedzieć prawdę.
Zaczęło się tak szlachetnie, tak prosto. Miał anonimowo pomagać
dziewczynie, której życie zamienił w tragedię. Wkrótce jednak gra
okazaÅ‚a siÄ™ bardziej skomplikowana i teraz nie byÅ‚ już wcale pe­
wien, co chciał osiągnąć i jaka była stawka. Powinien powiedzieć
jej, kim jest, bez względu na skutki. Wtedy jednak ona by odeszła.
- Jakoś tak - odparł zdawkowo.
Skinęła głową. Wjego uśmiechu była dziwna mieszanina ulgi
i nieufności. Naiwna kłamczucha; niewinna kokietka. Stanowiła
intrygujÄ…cÄ… zagadkÄ™.
137
- A co z twojÄ… matkÄ…?
- Nie żyje. - To zabrzmiało ostrzej, niż zamierzał. Spostrzegł
zbolałą minę dziewczyny i uświadomił sobie natychmiast, o czym
myśli.
- Nie, Favor, nie pÄ™kÅ‚o jej serce z powodu syna kryminali­
sty. Umarła dużo wcześniej przed moim entree do przestępczego
światka.
- Przykro mi. - W jej głosie brzmiało współczucie. - Moja
matka też umarła, kiedy byłam mała.
Nie wiedziaÅ‚, co odpowiedzieć. Dobrze pamiÄ™taÅ‚ okoliczno­
ści śmierci matki Favor.
- Jaka była twoja matka? - zapytała.
- Piękna. Kapryśna. Trochę próżna. Zbyt romantyczna.
Może trochÄ™ dziecinna. StaraÅ‚a siÄ™ usilnie wierzyć w bajki. - Pa­
miętał, jaki był na nią zły, kiedy pytała jego i Asha, skąd się wzięły
ich siniaki. Nigdy nie wahała się pytać, ale oni nigdy nie wahali
się kłamać. Nigdy nie naciskała; nigdy się nie zwierzali.
- Nie lubiłeś jej za bardzo.
- LubiÅ‚em? - ZastanowiÅ‚ siÄ™. - Nie wiem. Mój ojciec caÅ‚­
kowicie ją absorbował. Ale kiedy zajmowała się nami... nikt nie
potrafił zapewnić dzieciakom takiej zabawy. Była wykształcona,
uczciwa i niepokorna. - Spojrzał na wachlarz w swoim ręku. Na
jednym kawaÅ‚ku zachowaÅ‚a siÄ™ część namalowanej greckiej Å›wiÄ…­
tyni. - Na przykład, mimo że kochała klasykę, nie udawała, że
żywi dla niej głęboką cześć. Grecką świątynię w naszym ogrodzie
przezwaÅ‚a Parter-Nonem, od Partenonu, wykpiwajÄ…c jej preten­
sjonalność.
- Kochałeś ją
- Tak. - OdÅ‚ożyÅ‚ wachlarz. - SÅ‚uchaj, mamy pracÄ™ do wyko­
nania i nie wykręcisz się od niej takimi sprytnymi sztuczkami.
Uśmiechnęła się.
- Skoro tak bardzo pragniesz zaprzÄ…c mnie do roboty, o suro­
wy panie, od czegóż powinnam zacząć?
138
- Przyniosłaś mi ubranie? - Zdawał sobie sprawę, że ostry
ton głosu przygasi jej radosny nastrój. Nie miał jednak pojęcia,
w jaki sposób wyzwolić się od uroku, który na niego rzuciła.
Albo stłumię tę twoją cudowną żywotność, albo poniesiesz
konsekwencje, maÅ‚y sokoliku, powiedziaÅ‚ sobie w duchu. Ura­
towała mu życie. Nie może się odpłacić uwodzeniem jej, bez
względu na to, jak często bawi się tą myślą.
- Nie. - Odwróciła się, ale zdążył zauważyć urażoną minę.
Lepiej trochę urazić niż głęboko zranić. - Nie mam pojęcia, skąd
wziąć ubranie dla ciebie. Jesteś za - machnęła ręką - wielki. Poza
tym, nawet gdybym zdołała znalezć jakiegoś monolitycznego
dandysa, nie mogłabym wejść do jego pokoju, kiedy śpi i ukraść
mu ubrania.
Monolityczny dandys?
- Zaradna z ciebie dziewczyna - odparł. -Jestem pewien, że
coś wymyślisz. Do jutra. Męczy mnie noszenie tych ubrań, a nie
chcę się stroić w resztki minionej chwały.
- Dlaczego nie? - zapytała. - Całkiem rozsądne wyjście. Tyle
tu ubrań.
- To by cię zanadto rozbawiło - oświadczył wyniośle. - Nie
zapominaj, że jesteś, tak przynajmniej twierdzisz, moją ofiarą.
Ofiarom nie wolno dać się rozbawiać swoim prześladowcom.
Tak jest. Gdyby byÅ‚a jakaÅ› ksiÄ™ga zasad obowiÄ…zujÄ…cych ofia­
ry i ich prześladowców, ta reguła z pewnością znalazłaby się na
pierwszym miejscu.
Jej niezwykłe oczy rozszerzały się podczas tej przemowy, a na
koniec parsknęła śmiechem. Dobry Boże, tracił resztkę rozumu,
jaka mu jeszcze zostaÅ‚a. Najpierw celowo zgasiÅ‚ humor dziewczy­
ny, a niecałą minutę pózniej, nie mogąc znieść widoku jej warg
wygiętych w podkówkę, nie spoczął, aż przywrócił uśmiech.
- Możesz mi pomóc przy tym. -Wskazał na stos mebli. -Jest
za wysoki. Nie mogę dosięgnąć tego, co leży na górze.
- Jak mogę ci pomóc?
- Chodz, to ci pokażę.
139
Podeszła ostrożnie, co było zabawne, zważywszy, jak blisko
mu byÅ‚o we wÅ‚asnych oczach do Å›wiÄ™toÅ›ci w zwiÄ…zku ze wstrze­
mięzliwością, na jaką się przy niej zdobywał.
- No?
- PodniosÄ™ ciÄ™, a ty zdejmiesz mniejsze przedmioty
- Podniesiesz mnie? - powtórzyła, łypiąc na niego podejrzliwie.
- Tak. Dość tych spłoszonych spojrzeń, Favor. Chodz tutaj.
Podeszła niespiesznie, odchylając głowę do tyłu i patrząc mu
w twarz, aby wybadać jego intencje. DojrzaÅ‚ krawÄ™dz skrzywio­
nego przedniego zęba, błysk bieli w ciemnej tajemnicy jej ust.
U podstawy szyi pulsowaÅ‚a żyÅ‚ka. PomyÅ›laÅ‚, że skóra w tym miej­
scu na pewno jest ciepła i aksamitna.
Byli sami.
Bez wzglÄ™du na to, co sobie wmawiaÅ‚, nie byÅ‚ Å›wiÄ™ty ani ni­
gdy nie pretendował do świętości. Zadrżała, a on poczuł, jak
w odpowiedzi napinają mu się wszystkie mięśnie, niczym u kota
widzącego pisklę poruszające nagle skrzydłami.
JeÅ›li zadrży jeszcze raz, rzuci siÄ™ na niÄ… jak kot zwabiony bez­
radnością pisklęcia. Drogi Boże. Miał za sobą więzienie. Co ona
tutaj, do diabÅ‚a, robiÅ‚a? OpuÅ›ciÅ‚ gÅ‚owÄ™, gotów wykorzystać oka­
zję. Każdą okazję. Niech jej serce bije szybciej, oczy ściemnieją,
niech rozchyli wargi...
Tak się nie stało. Nic nie zrobili. Nic nie zrobiła. Odwróciła
się do niego plecami, mówiąc:
- Jestem gotowa.
Ręce mu drżały, kiedy obejmował ją w talii. Suknia, którą
włożyła do pracy, okazała się błędem. Nie oddzielała ją od niego.
Gorset nie usztywniaÅ‚ tuÅ‚owia, brakowaÅ‚o zbroi w postaci cięż­
kich obrÄ™czy. Tylko zwykÅ‚a niebieska materia przesycona zapa­
chem ciała, które skrywała.
Czuł każdy oddech Favor, każdy ruch żeber, płaski brzuch
pod czubkami palców. Tylko dotyk skóry pozostawał tajemnicą.
ZamknÄ…Å‚ oczy. Tawerna to jest to, czego mu potrzeba...
I dziewki z tawerny. Kiedyś było coś takiego jak Czerwona Róża,
piÄ™tnaÅ›cie kilometrów na wschód od drogi północnej. Mocne na­
pitki i chętne dziewki, jedno i drugie dostępne za godziwą cenę.
- Tak? - mówiła, jakby brakowało jej tchu.
PodniósÅ‚ jÄ…, celowo kierujÄ…c myÅ›li na niespotkane jeszcze ko­
biety o zachÄ™cajÄ…cych uÅ›miechach. PosadziÅ‚ jÄ… sobie na ramie­
niu.
- Och! - ZachwiaÅ‚a siÄ™ na górze. RozÅ‚ożyÅ‚a rÄ™ce, chcÄ…c utrzy­
mać równowagę. Objął ramieniem jej nogi, podnosząc wolną
rękę do góry.
- Chwyć moją rękę! [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • fotocafe.htw.pl
  •  
     
    include("s/6.php") ?>