[ Pobierz całość w formacie PDF ]

sprzeczności pomiędzy tem życiem konającem w
naturze a tem drugiem, które zdawało się wrzeć i
kipić w tej młodzieńczej piersi pełnią zdrowia, siły
i szczęścia. Nawet ten liść pomarszczony i zwiędły
zdał się po to tylko tkwić w jego uśmiechniętych
ustach, aby podnosić ich świeżość. Zatrzymałam
się mimowoli i nie wiem czemu i mnie rozjaśniło
się w duszy... Zwiat wydał mi się mniej chmurnym
i brzydkim, skoro byli na nim ludzie tak pogodni
i piękni. Po chwili mój nieznajomy poruszył się, a
140/239
ja odeszłam wdzięczna mu prawie za to wrażenie
promienne, jakie na mnie odeń padło. Bardzo szy-
bko potem zima rozsrożyła się na dobre i nie widy-
wałam go już więcej w ogrodzie. Za to spotkałam
go kilkakrotnie na ulicy, parę razy w teatrze, a raz
na wystawie sztuk pięknych. Gdym weszła, stał
przy samych drzwiach głównej sali, przypatrując
się niewielkiemu obrazkowi. Wracając, zastałam
go jeszcze przed nim. Zaciekawiona, co tak dłu-
go zatrzymywało jego uwagę, przystanęłam także
i zobaczyłam, że była to nieznanego mi pędzla,
ale dziwnie głęboko odczuta i oddana ilustracya
ostatnich słów pierwszego krymskiego sonetu:
"Jedzmy, nikt nie woła... " W twarzy samotnego
jezdzca malowało się tyle tęsknoty i melancholii,
ile jej było w spojrzeniu mojego nieznajomego,
gdym na niego wzrok z kolei przeniosła. Wydał mi
się bardzo zmienionym od czasu gdym go ostat-
ni raz widziała, chociaż więcej duchowo niż fizy-
cznie. Zdrowie kwitło w nim jeszcze, ale bystre
oko mogło dopatrzeć pierwsze ślady roboty
jakiegoś ukrytego robaka.
I znowu znikł mi z oczu na kilka miesięcy...
Ku końcowi nieznośnie długo przeciągającej się .
zimy spotkałam go jeszcze raz w przejściu, otu-
lonego futrem, tak, że mu ledwo oczy było widać.
Chód jego był bardziej ociężały i powolny, niżby
141/239
się należało po tak dorodnym młodzieńcu
spodziewać, a gdy mnie wyminął, usłyszałam
poza sobą krótki kaszel...
Upłynął rok cały! Nie widując już wcale niez-
najomego, prawie zupełnie zapomniałam o nim.
Nadeszła druga wiosna, która, jakby wynagradza-
jąc zwłokę swojej poprzedniczki, zawitała
wyjątkowo wcześnie i dojrzała tak prędko, jak do-
jrzewają piękne, namiętne kobiety południowych
krajów. W połowie kwietnia była już w całym roz-
woju swych wdzięków: słoneczna, rozśpiewana,
obrzucona białem kwieciem drzew owocowych i
przesiąknięta jędrną wonią czeremchy.
Nikt mnie chyba nie posądzi o ekscen-
tryczność gustów, gdy powiem, iż uwielbiam wios-
nę... Wywiera ona na mnie wpływ dobrotliwszy,
niż cobądz innego na świecie. Wiosną chowam
dawne smutki do kieszeni, a na obecne przykrości
patrzę z pobłażaniem. W dodatku napadają mnie
różowe przeczucia i zdaje mi się, że z tyloma rozk-
witającemi kwiatami i dla mnie jakaś pomyślność
wykwitnąć musi.
Otóż w tak szczęśliwem usposobieniu szłam
znowu pewnego dnia przez ogród saski, który, jak
wiadomo, tylko w tej porze roku ma jeden przelot-
ny błysk prawdziwej piękności. Droga wypadała
mi, jak zawsze, koło stawu. Mówiłam sobie, iż od
142/239
wczoraj się tu jeszcze ładniej zrobiło, i żałowałam
tylko, że ten śliczny ogród taki pełen ludzi, którzy
dziwnie patrzyliby na mnie, gdyby mnie tak zdjęła
chęć podskoczyć lub zanucić dla objawienia jak mi
lekko i wesoło na duszy...
Nagle zadrżałam i cofnęłam się ponownie...
Na ławce, w opróżnionem już od tak dawna przez
niego miejscu, siedział mój młodzieniec. Twarz
jego wydłużona, zapadła, o cerze suchotnika w
ostatnim stopniu, opierała się ostro zakończoną
brodą na piersiach.
Siedział w samem słońcu, miał na sobie ciepłe
palto, szyję okręconą szalikiem i drżał jak w
febrze, zasunięte w rękawy ręce przyciskając do
siebie. Postawa jego wyrażała najzupełniejsze
wyczerpanie sił fizycznych, bolesne znużenie
moralne i jakby już grobową martwotę. W jednej
chwili, z całą wyrazistością odświeżonego wspom-
nienia, stanął mi przed oczyma ów dzień
pazdziernikowy w swojej jesiennej szkaradzie i on,
jakim był wówczas. Teraz u jego stóp nie stała już
roztopiona cyna, lecz drżały lekko i połyskiwały w
słońcu roztopione turkusy, nad jego głową takie
same morze turkusów kąpało w swoich falach bi-
ałe i różowe kopułki kwitnących kasztanów, a
łabędzie, podpłynąwszy pod sam brzeg, wyciągały
rozkosznie szyje i miłośnie trącały się skrzydłami.
143/239
Wielki hymn życia zdawał się brzmieć w każdej
najdrobniejszej trawce, tylko nie w tej jednej
ludzkiej piersi!... I jak wtedy, tak i w tej chwili
przenikające wrażenie tego drugiego kontrastu
wstrząsnęło mnie do głębi, tylko, że teraz zamiast
promienia światła, padł mi w duszę cień smutny,
jaki pada od wielkich samotnych ruin. Stałam jak
przykuta, starając się wyczytać w tych naznac-
zonych piętnem śmierci rysach tragiczną jej walkę
z takiemi zasobami młodości, sił i szczęścia, na
jakie przed kilkunastu miesiącami z tego samego
miejsca patrzyłam, aż wreszcie odeszłam powoli i [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • fotocafe.htw.pl
  •  
     
    a>
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • spiewajaco.keep.pl
  •