[ Pobierz całość w formacie PDF ]

prowadzając wywiad z prezydentem rządu St. Marie, Charlesem Perrinim. Potem
drogą na New San Marcos i Josephstown wróciłem do portu kosmicznego, wprost
na statek odlatujący na Ziemię.
Na Ziemi zatrzymałem się tylko tyle czasu, ile potrzeba, by przejrzeć pocztę,
i bez dalszej zwłoki znalazłem się na statku podążającym w kierunku Harmonii,
a konkretnie  znajdującej się na tej planecie siedziby Zjednoczonej Rady Ko-
ściołów, które wspólnie rządziły obojgiem Zaprzyjaznionych Zwiatów Harmonii
i Zjednoczenia. Spędziłem tam pięć dni szlifując bruki miejskie oraz posadzki
w biurach i na kwaterach młodszych oficerów ich tak zwanego Urzędu Informacji
Prasowej.
Szóstego dnia okazało się, że notatka, którą bezzwłocznie po przybyciu wy-
słałem do komandora polnego Wassela, spełniła swoje zadanie. Zabrano mnie do
samego gmachu Rady i po sprawdzeniu, czy nie mam przy sobie broni  były
na tle sekciarskim jakieś gwałtowne różnice zdań pomiędzy grupami Kościołów
na samych Zaprzyjaznionych Zwiatach i jak widać nie robiono wyjątków nawet
dla prasy  wprowadzono do wysoko sklepionego gabinetu o gołych ścianach.
Tam, w otoczeniu kilku zwykłych krzeseł, pośrodku czarno-białej szachownicy
podłogi, stało masywne biurko z siedzącym za nim ubranym całkiem na czarno
mężczyzną.
Jedynymi białymi akcentami w jego sylwetce były twarz i ręce. Cała reszta
była okryta ubraniem. Lecz ramiona miał kwadratowe i szerokie jak wrota stodo-
ły, a sponad nich, nie ustępując czernią jego ubiorowi, patrzyła para oczu, które
zdawały się palić mnie żywym ogniem. Mężczyzna powstał i górując nade mną
wzrostem o pół głowy, obszedł dookoła biurko, by podać mi rękę.
 Bóg z tobą  powiedział.
Nasze dłonie się spotkały. Na cienkiej linii jego warg widniał nikły ślad nie-
zaprzeczalnego rozbawienia, a spojrzenie jego oczu zdawało się mnie sondować
niczym dwa blizniacze skalpele chirurgiczne. Zcisnął moją dłoń niezbyt mocno,
lecz w sposób wskazujący na siłę, która gdyby tego zapragnął, mogła zgruchotać
mi palce jak w imadle.
Stanąłem wreszcie przed obliczem Starszego nad Radą Starszych władającą
połączonymi Kościołami Harmonii i Zjednoczenia, przed obliczem tego, który
nazywany był Brightem, Pierwszym wśród Zaprzyjaznionych.
Rozdział 19
 Przychodzi pan z dobrymi rekomendacjami od komandora polnego Wasse-
la  rzekł, gdy już wymieniliśmy uścisk dłoni.  Niezwykła rzecz jak na repor-
tera.  Było to jedynie stwierdzenie faktu, nie zaś szyderstwo, toteż skorzystałem
z jego zaproszenia  które brzmiało prawie jak rozkaz  i usiadłem, a on po-
wrócił za biurko. Siedzieliśmy naprzeciwko siebie.
Człowiek ten miał w sobie moc i obietnicę czarnego płomienia. Przyszło mi
nagle do głowy, że drzemie w nim zapowiedz ognia niczym w prochu strzelni-
czym, składowanym przez Turków na terenie Partenonu w 1687 roku, kiedy to
pocisk wystrzelony przez armię wenecką pod dowództwem Orsiniego doprowa-
dził czarne ziarenka do eksplozji i wysadził środek białej świątyni w powietrze.
Zawsze nosiłem w sobie ciemny zakątek, specjalnie przeznaczony na nienawiść
do tej armii i tego pocisku, gdyż jeśli Partenon był dla mnie w latach chłopięcych
żywym zaprzeczeniem Mathiasowych mroków, zniszczenia uczynione przez po-
cisk były dowodem na istnienie dziedzin przez nie podbitych nawet w samym
sercu światłości.
Zatem widok Starszego Brighta sprawił, iż połączyłem w myśli jego obraz
z tym zastarzałym obiektem nienawiści, choć pilnowałem się, by nie odsłonić
swych uczuć przed jego wzrokiem. Do tej pory jedynie u Padmy wyczuwałem
równie przeszywającą na wylot moc spojrzenia, w tym wypadku jednak za spoj-
rzeniem stał dodatkowo człowiek.
Jego oczy były oczyma Torquemady, spiritus movens Inkwizycji starodawnej
Hiszpanii  co zauważyło już przede mną wielu innych, jako że Kościoły Za-
przyjaznionych nie byłyby sobą bez własnych prześladowców i tępicieli herezji.
Za tymi oczyma kryła się polityczna inteligencja umysłu, który wiedział, kiedy
spętać, a kiedy puścić wolno moce obu planet. Po raz pierwszy byłem w stanie
wyobrazić sobie uczucia śmiałka, który wstępując samotnie do klatki lwa, słyszy,
jak zatrzaskują się za nim żelazne kraty.
To znaczy, po raz pierwszy od chwili, gdy stanąłem w sali Katalogu Ency-
klopedii Finalnej. Ugięły się pode mną kolana  cóż pocznę, jeśli okaże się, iż
Bright nie ma żadnych słabych punktów i próbując uzyskać nad nim kontrolę, tyle
zdołam osiągnąć, że sam zdradzę się przed nim z własnymi planami?
126
Lecz na ratunek przyszła mi siła przyzwyczajeń wyniesionych z tysiąca wy-
wiadów, toteż nawet nękany rojem wątpliwości nie przestawałem obracać auto-
matycznie językiem.
 . . . co tylko w mojej mocy w ścisłej współpracy z komandorem polnym [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • fotocafe.htw.pl
  •