[ Pobierz całość w formacie PDF ]
rzył widok. Zobaczyłem dwu utopionych marynarzy, zwartych w uścisku, co świad-
czyło, że statek musiał się znajdować podczas burzy dłuższy czas pod wodą.
Prócz psa nie było żywej istoty na całym okręcie, poza tym wszystkie towary,
o ile zdołałem stwierdzić, zostały zniszczone przez wodę morską. Pod pokładem zna-
lazłem dużo beczek prawdopodobnie ze spirytusem i winem, ale były zbyt wielkie,
by się do nich zabrać. Zabrałem dwie skrzynie marynarskie, nie badając ich zawar-
tości. Łup mój byłby niezawodnie znaczny, gdyby miast tylnej części, część przednia
uległa zniszczeniu. Sądząc wedle tego, co zawierały skrzynie marynarzy, okręt wiózł
wielkie bogactwa i dążył prawdopodobnie z Buenos Aires do Hawany, stamtąd zaś
do Hiszpanii.
Prócz skrzyń wziąłem małą baryłkę wina. W kajucie znalazłem kilka muszkietów
i duży róg pełen prochu, który zabrałem, zostawiając muszkiety. Posiadłem dalej szu-
flę do ognia oraz kilka miedzianych kociołków i dzbanów. Z tym łupem ruszyłem do
domu, ponieważ zaś prąd zmierzał ku wyspie, dotarłem szczęśliwie, choć śmiertelnie
znużony, do wybrzeża na godzinę przed zapadnięciem nocy.
Przenocowawszy w czółnie, wyniosłem na ląd pozyskane przedmioty. W jednej
ze skrzyń znalazłem piękne puzderko skórzane. Zawierało flaszki kryształowe z na-
pojami spirytusowymi, zamknięte srebrnymi kapslami. Znalazłem tu dalej kilka do-
skonałych koszul, kilka tuzinów białych chustek do nosa oraz pstrych szalików, trzy
woreczki złotych monet w sumie około tysiąca stu reali, sześć zawiniętych w pa-
pier złotych dublonów oraz kilka sztabek złota łącznej wagi jednego funta. Druga
skrzynka zawierała trochę odzieży małej wartości i trzy flaszki doskonałego prochu.
Łup mej wyprawy był tedy mały, zwłaszcza że pieniądze uważałem za coś jak pia-
sek pod stopami i oddałbym je za kilka par dobrych pończoch i trzewików. Zabrałem
co prawda trzewiki utopionym marynarzom i znalazłem jeszcze jedną parę w skrzyni,
ale nie były one dobre i użyteczne dla mnie. Obok trzewików znalazłem w ostatniej
skrzyni jeszcze woreczek z pięćdziesięcioma realami. Przeniosłem te rzeczy do swej
jaskini, gdzie złoto musiało czekać chwili powrotu do ojczyzny, by mi być w ogóle
użyteczne.
Potem umieściłem pirogę w dawnym porcie i zabezpieczyłem ją tam. W fortecy
mojej nic nie zaszło tymczasem, ponieważ zaś rozbity okręt nie przedstawiał dla mnie
już nic ciekawego, przeto przestałem o nim myśleć i wróciłem do zwykłych zajęć
domowych.
Minęły długie miesiące, w ciągu których po prostu nawykłem do tego stanu
wytrwałej czujności, nie zaniedbując jednak niczego dla ochrony przed dzikimi.
Mimo wszystko przeraziło mnie wielce, gdym pewnego dnia zobaczył aż pięć
kanoe na wybrzeżu, po mojej stronie wyspy. Wszystkie były puste i daremnie roz-
glądałem się za ludożercami.
Strach był uzasadniony zupełnie, gdyż każde czółno mogło pomieścić czterech
do sześciu ludzi, a przeto miałem tuż pod bokiem dwudziestu lub trzydziestu nie-
Robinson Crusoe
38
przyjaciół. Zakłopotany wielce, jak sobie dam radę z tą bandą, przysposobiłem mą
fortecę do obrony w sposób już opisywany i przesiedziałem tu czas długi, nie wiedząc
dobrze, co począć.
Czekałem i nadsłuchiwałem przez parę godzin, nie doczekawszy się jednak nicze-
go, oparłem muszkiety o skałę tuż pod drabiną, wyszedłem na wierzch góry i spoj-
rzałem ku wybrzeżu.
Przez lunetę naliczyłem trzydziestu dzikich. Rozpalili wielkie ognisko i tańczyli
wokoło niego skacząc i wykonując barbarzyńskie ruchy.
Patrzyłem, a serce mi biło gwałtownie. Niedługo dzicy przywlekli z czółen dwie
ofiary, które miały być zarżnięte. Jeden z jeńców padł zaraz rażony ciosem maczugi,
czy drewnianego miecza, a trzej dzicy rzucili się nań, krojąc na części i przysposabiając
zeń pieczeń. Drugi jeniec stał nieco z boku, czekając swej kolei.
Zdjęto z biedaka więzy i nie zwracano nań uwagi, tak jakby nie przypuszczano,
że ma ochotę żyć dalej. Było tak jednak, gdyż nagle, korzystając z chwili, porwał się
i jął uciekać z nieopisaną szybkością wprost ku mojej fortecy. W pierwszej chwili
uczułem wielki strach. Cóż miałem począć, gdyby cała czereda ruszyła za zbiegiem?
Opanowawszy się jednak, pozostałem na stanowisku i odetchnąłem zaraz z ulgą zo-
baczywszy, że tylko trzech dzikich goni uciekającego.
Za chwilę nabrałem otuchy, zbieg był bowiem dużo zwinniejszy od prześladowców
i gdyby wytrzymał bodaj przez kwadrans jeszcze, musiał się ocalić.
Pomiędzy biegnącymi a moją fortecą wiła się rzeczka, która mi służyła za przystań,
ile razy zwoziłem towary z okrętu. Zbieg musiał ją przebyć wpław, by nie zostać
schwytany.
Dopadłszy brzegu, skoczył bez namysłu w wodę, mimo że była wezbrana skut-
kiem przypływu i dawszy około trzydziestu pchnięć wylazł na przeciwległy brzeg, po
czym jął zmykać dalej z tą samą szybkością.
Zauważyłem, że spośród trzech dzikich dwu tylko umiało pływać. Trzeci został na
brzegu, przyjrzał się płynącym towarzyszom, a potem zawrócił z wolna ku wybrzeżu
[ Pobierz całość w formacie PDF ]