[ Pobierz całość w formacie PDF ]
kości, ścięgien wyciskał mu łzy z oczu, przyprawiał o mdłości.
- Nie mogę się ruszyć! - wyjęczał z płaczem. - Zostawcie mnie! Chyba to paraliż.
- Paraliż! Czego to się zachciewa? Przemęczyłeś się, niezwyczajny roboty. Teraz się przemóż, bo
inaczej tydzień męczyć się będziesz. Każdy z nas trochę nadwerężony, ale to się w robocie rozejdzie!
Zęby zatnij i ruszaj się! Ot, i Jasiek skurczony i krzywy, a chodzi.
- Nie ruszę się, nie mogę! - płakał Coto.
- No to leż, płasko, smarkaczu!
- Damy ci imię Robotna Gęba! - zadrwił Pantera i zniknął w otworze strychu. Coto, jakby po policzku,
zerwał się i potniejąc z bólu, dopełzł do drabiny. Zginie, a nie zostanie. Umrze, ale bez wstydu. Ból aż
mu kurczył twarz, ale niesłychanym wysiłkiem zszedł na dół. Wszyscy chodzili sztywno: to go
pocieszyło.
- Bardzoś połamany? - spytał Jaśka.
- Nie pytaj! Strach, jak wszystko boli. Nie chce się słuchać, bo jak uważasz, to aż w gębie kwaśno się
robi. Tamci nic po sobie nie pokazują, więc wstyd mazać się! Matka mówi, żeby się wykąpać, woda ból
wyciągnie. Chodzmy!
Coto zawlókł się do kąpieli i rzeczywiście tyle go to wzmocniło, że mógł iść bez wielkiej męki. Ale gdy
stanął w szeregu z kosą, myślał, że zemdleje przy pierwszym ruchu.
Szczęściem nikt go nie pędził. Kosili małe polanki, rozpierzchli się po zakątkach. Za nim kosił Rosomak i
folgował. Gdy po chwili stanął, by oprawić ostrze, rzekł:
- Chłopcze, będziesz miał teraz dla trudu ludzkiego zrozumienie i cześć, bo sam to przecierpisz, co inni
znoszą. Nie kosić się uczysz, ale przechodzisz szkołę zrozumienia pracy.
Jutro już ci lżej będzie, ale pamięć bólu zachowaj!
Coto obejrzał się, że są sami, i rzekł z cicha:
- Ale, wuju, po co my się tak męczymy, żeby bydło Odrowąża miało siano.
Rosomak się uśmiechnął.
- A po coś się obejrzał i z cicha mi to mówisz? Czujesz, że zła to myśl. Przestań robić; jeśli tak czujesz,
na nic twój trud.
- No, ale naprawdę tak jest.
- Naprawdę pracujemy dla pracy, z ochotą. Mniejsza o to, czyje bydło przekarmi się naszą pracą, byle
sytość stworzeniu-pomocnikowi dał nasz trud. W mróz zimowy to siano da ciepło i siłę bydlęciu, które
pracuje dla człowieka. Współtowarzysz to poczciwy! Zagarniaj, chłopcze, starannie tomki pachnące,
groszki i tymotki i myśl, jak ci wdzięczne będzie zwierzę za opiekę i pożywienie. A czyje ono? Nasze czy
nie nasze? Niech o tym myśli taki, co nie rozumie, że ino dusza jest nasza własna, a wszystko inne -
dzierżawne i czasowe!
Umilkli, tylko z cichym szelestem słała się trawa, i Coto wstydził się swego odezwania.
- Hop, hop! Zniadanie! - rozległo się wołanie Szczepańskiej. - A co? Ruszacie się, chłopaki? - spytała.
- E, całkiem przeszło! - odparł Jasiek.
- Jutro już im nie nastarczymy! - rzekł %7łuraw - Jutro wyprawimy ich, żeby ruszyli pokosy.
- Jeżeli pogoda posłuży, w sobotę trzeba stóg złożyć. Siano będzie jak szafran. Trzeba się zwijać, bo z
pełnią się zasłoci! I głuchy święty nas posłyszy!
- Jaki głuchy święty? - spytał Coto.
- A ten patron od deszczu. Przykazał mu Pan Bóg: idz, gdzie proszą, a on dosłyszał: idz, gdzie koszą.
No, i byle posłyszał ostrzenie kos, leje!
O południowej przerwie %7łuraw zawołał Cota, by mu pomógł w kopaniu leczniczych korzeni, i
zaprowadził go na pierwszą skoszoną polanę. Usiedli na pokosie już chrzęszczącym i %7łuraw rzekł:
- Masz gorączkę, chłopcze, i możesz dostać zapalenia stawów. Wez ten proszek i rozbierz się. Trzeba
cię wysmarować! Jak się zaniedbasz, odleżysz tygodnie.
- Jaki doktor dobry! - szepnął wzruszony Coto. - Istotnie, ledwie żyję!
I poddał się cierpliwie masażowi, a potem zasnął w cieniu, nakryty z lekka wonnym sianem, i zbudził
się, jakby odrodzony.
Przy obiedzie dowiedział się od Jaśka, że i on przeszedł przez umiejętną kurację doktora.
- On taki dobry, że aż strach! - mówił Jasiek. - Dwa lata temu odratował mnie od śmierci! - tyfus
miałem. I we dnie, i w nocy mię pilnował, bo i matka ledwie była wstała!
- No, chłopcy. Wy już do grabienia się bierzcie, a starajcie się nam nastarczyć. Pojutrze całą gromadą
stóg stawiamy! - zakomenderował Odrowąż.
Była to folga w znoju, inny ruch ramion i niejednostajny wysiłek.
A największa była dla chłopców uciecha, że pracowali pod komendą "matki". Matką nazywali
Szczepańską wszyscy.
Była dla tych wszystkich mężczyzn symbolem majestatu kobiecego, a zarazem kobiecego czaru i
wdzięku. %7łeby godnie czcić, a zarazem kochać, dali jej tę nazwę szczytną a pieszczotliwą zarazem.
Więc rano Coto brał na plecy kołyskę, Jasiek grabie, "matka" na ręce "pannę młodą" i szli do roboty.
Kołyskę zawieszano w cieniu na drzewie, dzieciak, osłonięty od owadów, zasypiał, a polany, gdzie
grabili, rozbrzmiewały wnet śpiewem i śmiechem. Coto zaraz zrozumiał, jak się siano zbiera w wały, jak
się je potem gromadzi na "szczynki" i znosi na grabiach wysoko, nad głowę, i kładzie na kopice. Oni
znosili, "matka" składała; uwijali się na wyścigi, podnieceni, rozbawieni, ze śmiechem, pomimo że
skwar smalił ich lica, a pot parował na plecach. A gdy skończyli kopicę i chłopcy odpoczywali, i dopadli
chciwie do bakłaszki z wodą, "matka" odwiedzała gniazdo, zawieszone na gałęzi, dobywała swe pisklę,
karmiła je i ucałowawszy, usypiała, kołysząc i nucąc.
Dzieciak był widocznie zdrów, bo nie grymasił i jakby rozumiał, że nie mają ludzie czasu do zabawy,
zasypiał posłusznie.
Czasami od kosiarzy dochodziło ostrzenie kos i pod wieczór zjawiał się Pantera, jak mówił, w konkury
do żony. Brał dziecko na ręce i nosił je, pokazując kwiaty i motyle, i prawił różne gadki.
Matka zostawiała ich wtedy i szła do chatnego gospodarstwa.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]