[ Pobierz całość w formacie PDF ]

28
szumowinami emigracji. Ludzie ci próżnują po części dla braku roboty,
a po części z zamiłowania. Tu też nocami dość często rozlegają się re-
wolwerowe strzały, wołania o pomoc, ochrypłe krzyki wściekłości,
pijackie śpiewy irlandzkie lub wycia bijących się z sobą na głowy Mu-
rzynów. Dniem co chwila całe kółka włóczęgów w obdartych kapelu-
szach, z fajkami w zębach przypatrują się pięściowym walkom, zakła-
dając się przy tym od centa aż do pięciu za każde wybite oko. Dzieci
białe i małe Murzynki o kręconych czuprynach zamiast spędzać czas w
szkole włóczą się po ulicach, klekocąc kawałkami żeber wołowych lub
szukając w błocie resztek warzywa, pomarańcz i bananów; wychudłe
kobiety irlandzkie wyciągają ręce do lepiej ubranego przechodnia, jeśli
się tam zabłąka.
W takiej gehennie ludzkiej odnajdujemy dawnych znajomych na-
szych: Wawrzona Toporka i córkę jego, Marysię. Dziedzictwo, którego
się spodziewali, było snem i jak sen pierzchło, a rzeczywistość przed-
stawia się nam oto w kształcie ciasnej izby, zaklęśniętej w ziemi, o jed-
nym oknie z powybijanymi szybami. Na ścianach izby czernieje plu-
gawa pleśń i smugi wilgoci; przy ścianie stoi zardzewiały i dziurawy
piecyk żelazny i stołek o trzech nogach; w kącie trochę słomy jęcz-
miennej zastępuje łóżko.
To wszystko. Stary Wawrzon klęcząc przed piecykiem szuka, czy
w wygasłym popiele nie schował się gdzie jaki kartofel i do tego szu-
kania wraca co chwila nadaremnie już... drugi dzień; Marysia zaś siedzi
na słomie i otoczywszy rękoma kolana patrzy nieruchomie w podłogę.
Dziewczyna chora jest i wynędzniała. Ta sama to niby Marysia, ale jej
rumiane niegdyś policzki zapadły głęboko, cera stała się blada i choro-
bliwa, cała twarz jakby drobniejsza niż dawniej, a oczy wielkie i zapa-
trzone. Znać na jej twarzy wpływ zgniłego powietrza, zgryzot i nędz-
nego pożywienia. %7ływili się tylko kartoflami, ale od dwóch dni już i
kartofli zabrakło. Wcale teraz nie wiedzą, co robić będą i czym żyć
dalej. Trzeci miesiąc upływa, jak mieszkają na bruku i siedzą w tej ja-
mie, więc pieniędzy zabrakło. Stary Wawrzon próbował o robotę pytać,
ale nie zrozumiano nawet, czego chce; chodził do portu dzwigać pa-
kunki i ładować węgiel na okręty, ale nie miał taczek, a zresztą Irland-
czycy podbili mu zaraz oczy; chciał się z siekierą do budowy doków
przyczepić, podbito mu znowu oczy. Przy tym co to za robotnik, który
nie pojmuje, co do niego mówią!? Gdzie wetknął ręce, do czego chciał
się wziąć, dokąd się udał, wyśmiewano go, odpychano, potrącano, bito;
więc nic nie znalazł, znikąd grosza nie mógł zarobić ani wyprosić.
NASK IFP UG
Ze zbiorów  Wirtualnej Biblioteki Literatury Polskiej Instytutu Filologii Polskiej UG
29
Włosy zbielały mu ze zgryzoty, wyczerpała się nadzieja, skończyły się
pieniądze, a zaczynał się głód.
W kraju, między swoimi, gdyby i stracił wszystko, gdyby znękała
go choroba, gdyby dzieci wygnały go z chałupy, to... kosztur by mu
tylko wziąć do ręki, stanąć pod krzyżem na rozdrożu albo przy
drzwiach jakiego kościoła i śpiewać:  Boże łaskawy, przyjmij płacz
krwawy . Pan by przejedżał, dałby dziesiątkę; pani z powozu dziecko
by wysłała z pieniądzem w różanej rączce i z wielkimi wpatrzonymi w
dziada oczyma; chłop by pół bochenka chleba dał, baba szperkę i moż-
na by żyć, choćby jak ptak, który ani sieje, ani orze. Przy tym jakby tak
pod krzyżem stał, miałby nad sobą jego ramiona, w górze niebo, a na-
około pola i w onej ciszy wiejskiej Pan Bóg usłyszałby jego śpiewanie.
A tu w tym mieście huczało coś tak strasznie, jakby w jakiejś wielkiej
maszynie, tak każdy rwał się naprzód, tak patrzał tylko przed siebie, że
cudzej niedoli nikt nie dojrzał. Tu głowę zawrót po prostu brał, ręce
opadały, oczy nie mogły pomieścić wszystkiego, co w nie lazło, a myśl
jedna drugiej dogonić. Tu wszystko było jakieś dziwne, obce, odtrąca-
jące i takie rozpędzone, że każdy, co się nie umiał w tym wirze kręcić,
musiał wylecieć z koliska i rozbić się siłą pędu jako gliniany garnek.
 Hej! co za różnica! Oto w spokojnych Lipińcach Wawrzon był
gospodarzem i ławnikiem, kolonię miał, szacunek ludzki, pewną łyżkę
strawy każdego dnia, w niedzielę przed ołtarz ze świecą wychodził; a
tu był ostatni między wszystkimi, był jak pies przybłęda na cudzym
podwórku, nieśmiały, drżący, skulony i zgłodniały. W początkowych
dniach niedoli często wspomnienia mówiły:  Lepiej ci było w Lipiń-
cach . Sumienie krzyczało:  Wawrzon, czemuś opuścił Lipińce?
Czemu? Bo go Bóg opuścił. Niósłby chłop swój krzyż, cierpiałby, gdy-
by przed nim był gdzieś koniec onej drogi krzyżowej; wiedział jednak
dobrze, że każdy dzień będzie coraz sroższym dopustem i każdego ran-
ka słońce coraz większą nędzę jego i dziewczyniną oświeci. Więc co? [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • fotocafe.htw.pl
  •