[ Pobierz całość w formacie PDF ]
powracają do swojej starej kondycji żebraków. Zlepy kręci się, na
próżno szukając drogi, chromy próbuje powstać i wciąż się przewraca.
W pewnym momencie nieruchomieją na znak, że to koniec widowiska.
Kościół pustoszeje. Wychodzimy i my. Nagle słyszę tuż za sobą
rozmowę po polsku. Odwracam się. Obok nas przeciągają siostrzyczki
i żeński personel pomocniczy, który zajmował lewą nawę. Nastawiam
uszu. Wyraznie ktoś z tej grupy mówi po polsku. Zatrzymuję się
odruchowo i zanim cokolwiek zdążyłem postanowić, już się witam z
paniami z pensjonatu Wanda", to znaczy z panią Rogulską i panią
Kozicką. "
A skądże pan tutaj? woła pani Rogulska.
Ach, więc to dla Lazaretto opuścił pan Wandę" z ironicznym
zdziwieniem w tonie, jak na siebie uprzejmym, lecz nietrafnie
rozwiązuje zagadkę mego wyniesienia się z pensjonatu pani Kozicka.
Nic podobnego! mówię. Przyjechałem tylko na widowisko,
tak jak panie.
Pani Rogulska:
Bywam tu dwa razy na tydzień. Pracuję u sióstr w szpitalu.
A właśnie! przypominam sobie. Była pani na pewno akurat w
tym szpitalu, kiedy wyprowadzałem się z Wandy". Dlatego nie
pożegnałem się z panią. Mam nadzieję, że pani siostrzenica
powtórzyła, jak mi było z tego powodu przykro.
Pani Kozicka:
Powtórzyłam! Powtórzyłam! Może być pan całkiem spokojny: pod
względem towarzyskim jest pan zupełnie w porządku.
Pani Rogulska:
Proszę kiedy wpaść do nas. Mój brat też się bardzo ucieszy.
Chociażby jutro. Na przykład na herbatę. Co pan robi jutro? Albo
jeszcze lepiej pojutrze, w niedzielę o piątej.
Odpowiedziałem śmiejąc się:
O piątej ? Będę miał zaszczyt być na fajfie u państwa.
Rozmawiając wyszliśmy z kościoła i przystanęli za progiem. Plac
przed kościołem opustoszał, tylko ksiądz Piolanti kręcił się po nim
bezradnie, to zbliżając się do nas, zasłuchany w nie znaną sobie mowę,
to oddalając, ilekroć zwracałem się w jego stronę chcąc go poznać z
paniami. Pani Kozicka go zauważyła.
Pan, zdaje się, nie jest sam stwierdziła. Do widzenia. Nie
zatrzymujemy pana.
Do niedzieli odparłem.
Do niedzieli do piątej rzekła pani Rogulska.
Ciemność zaległa w tym momencie plac przed kościołem. Zgasły
latarnie w czterech rogach placu, teraz już niepotrzebne. Przeprosiłem
księdza, że się od niego odłączyłem, i wyjaśniłem mu, z kim
rozmawiałem. Przeszliśmy następnie do ogrodu za kościołem. Stały
tam ławki. Trafiliśmy do nich łatwo, bo ogród rozciągał się po tej
stronie hospitium, która miała okna teraz otwarte na oścież, bo już
temperatura opadła. Z okien płynęło na ogród światło. Od strony
wzgórza przyjemny, pachnący chłód. Porozmawialiśmy jeszcze z
pół godziny. Głównie o przedstawieniu. To znaczy o tym moralitecie z
żebrakami. Ksiądz zastanawiał się nad jego głębszym sensem. Nie
dawał mu spokoju zwłaszcza obraz ostatni. Ten, jak go określał,
piętnujący fałszywe miłosierdzie".
Jak to miłosierdzie? zdziwiłem się.
Przez wieki w ten sposób go interpretowano: ślepy chce pomóc
kulawemu, kulawy chce pomóc ślepemu, łączą się w całość, ale
Opatrzność, zaostrzywszy domyślność możnego sadownika, rozbija tę
całość, bo miłosierdzie, które chcieli sobie okazać, nie było dobre.
Nie rozumiem odpowiedziałem. Ale to nic dziwnego,
moralitet ma kilkaset lat. My przez ten czas zmieniliśmy się.
To prawda przyznał ksiądz.
Chociaż muzyka dodałem którą słyszeliśmy, jest też tak samo
prastara. A przyznam, że czuję się nią przeniknięty. Podobała mi się
bardzo.
I to prawda. zgodził się ksiądz.
Odprowadził mnie potem na stację. Na peronie przypomniały mi się
panie z pensjonatu Wanda". Począłem się rozglądać. Nie było ich.
Zdaniem księdza Piolantiego wróciły autobusem, środkiem
komunikacyjnym wygodniejszym, ale trochę droższym. Wyjaśniając
to, ksiądz zakłopotał się, że i ja może wolałbym był autobus. On
jednak przywykł wybierać dla siebie i dla swoich znajomych zawsze
to, co najtańsze. Uspokoiłem go, mówiąc, że kolej w zupełności mi
wystarcza i najlepiej odpowiada mojej kieszeni.
XVI
W Bibliotece Watykańskiej znowu nic! To już jest lekka przesada.
Następnego dnia po wypadzie do Lazaretto zjawiłem się znacznie
pózniej niż zwykle, bo zaspałem, a tu ani nowych dokumentów, a
stare, o których odłożenie prosiłem, zwrócone do magazynów. Cały
więc ranek stracony. Bo przecież, chociaż przyznają się do pomyłki,
nie ściągną mi potrzebnych materiałów szybciej niż u nich w
zwyczaju, to znaczy przed samą pierwszą lub, najpewniej, dopiero
następnego dnia z rana. Pomyłkę swoją wyjaśniają tym, że już raz nie
było mnie przez kilka dni, widząc więc dziś, że nie przychodzę,
odesłano zarezerwowane przeze mnie dokumenty do archiwów,
sądząc, że znowu mi coś podobnego wypadło. Usłyszałem ponadto, że
pomieszczenie, gdzie się składa materiały naukowe, nad którymi
czytelnicy bieżąco pracują, jest szczupłe, zaś ilość studiujących
znaczna, stąd konieczne rygory, których padłem ofiarą. Nie jest to
ścisłe! W czytelni bynajmniej, nie jest tłoczno, wręcz przeciwnie.
Upał, lato, niewielu chce się, tak jak mnie, tu ślęczeć. Mogliby więc
dać spokój ze swoimi rygorami. Ale widać należy to do natury
rygorów, że się je stosuje na ślepo.
Każdy dzień mojej pracy w Bibliotece jest dla mnie cenny, liczony.
Wiem przecież, że wiekować tu nie będę. A tymczasem, tak jak to
często bywa, kiedy się coś zaplącze, szarpiesz się, a to się zaciska
jeszcze mocniej. Po jednym całym przedpołudniu straconym drugie
stracone! W Lazaretto byłem w piątek, sobotę w Bibliotece opisałem,
w poniedziałek z innych powodów, ale skutek ten sam: dokumentów, o
które prosiłem, nie ma. Moje zapotrzebowania zawieruszyły się. W
sobotę pojawiłem się w Bibliotece pózno, w poniedziałek z
uderzeniem wpół do dziewiątej, jeden z pierwszych. Dokumentów
ani śladu, moich kartek z zapotrzebowaniem nie można odszukać.
Każą mi się zgłosić za godzinę. Po godzinie to samo. Proszę o katalogi
i rejestry dokumentów, z których wypisałem potrzebne pozycje, chcąc
zamówienie powtórzyć. Katalogi i rejestry otrzymuję, ale wraz z
zapewnieniem, że niepotrzebnie chcę ponawiać cały trud wertowania
ich, gdyż moje kartki nie mogły przepaść.
Wracam więc na swoje miejsce i tak jak w sobotę, zabijam czas
odczytywaniem stron o Rocie u Ehrlego, które już zresztą znam
nieomal na pamięć, lub też innych rzeczy, które ściągam z półek
biblioteki podręcznej, nowych dla mnie, lecz za to nie wiążących się z
zagadnieniem, które studiuję. O jedenastej jeszcze raz idę zasięgnąć
języka o moich dokumentach i o moich kartkach. Nic! Ani dychu, ani
słychu! Pracownik biblioteczny, który mi to komunikuje, czyni to z
wyraznym zażenowaniem. Słaba pociecha, ale pociecha jest, bo
przynajmniej, jak sądzę, postara mi się wynagrodzić stratę czasu.
Przez godzinę, szperając po katalogach, odtwarzam zamówienie.
Wręczam mu je. Dowiaduję się wtedy, że potrzebne dokumenty
otrzymam dopiero we środę, bo jutro jest jakaś watykańska galówka;
Muzeum i Biblioteka zamknięte. A niech to! Oznacza to, że przez cały
tydzień praca moja nie posunie się ani o krok. Kiedy mnie w ubiegłą
środę Campilli wywołał z Biblioteki, żeby mi powiedzieć o śmierci
biskupa Horzelińskiego, i kiedy pomyślałem, że wobec tego mój pobyt
w Rzymie bardzo się skróci, marzyłem, żeby jeszcze z tydzień zostać,
pewien, że mi to wystarczy. A tymczasem praca moja się prawie nie
posunęła. Kręcę się w miejscu. Liczę jednak na to, że przyszły tydzień
będzie lepszy. Oczywiście nie mogę mieć żadnej pewności, że już w tę
najbliższą środę wpadną mi w ręce doskonale zachowane pieczęcie,
[ Pobierz całość w formacie PDF ]