[ Pobierz całość w formacie PDF ]
brucelozę...
Cassandra słuchała ze współczuciem. Jaki\ to okropny począ-
tek mał\eństwa!
- Ale podobno ta choroba została w Wielkiej Brytanii całko-
wicie wyeliminowana?
- Prawie całkowicie. Od czasu do czasu zdarzają się poje-
dyncze przypadki. To pewnie jest jeden z nich. Bill traktuje to
jako swoją zawodową klęskę, więc mo\esz sobie wyobrazić, jaki
nastrój panuje w domu. Bevan od początku podejrzewał bruce-
lozę, ale nic nam nie mówił, bo wiedział, jaki chaos zapanowałby
na farmie. Im bli\ej go poznaję, tym bardziej go lubię.
- Ja te\ - stwierdziła Cassandra smętnie.
Zaskoczona Joan zamilkła na chwilę, po czym spytała:
- No to czemu czegoś z tym nie zrobisz?
- Mam mu wyznać, \e zakochałam się w nim jak wariatka?
Tak jak byłam zakochała w jego bracie? I \e mój syn jest jego
bratankiem?
- Z ka\dym problemem mo\na sobie poradzić, trzeba tylko
poszukać sposobu. Rusz się, Cassie, i zrób z tym coś.
Według Joan wszystko jest takie proste, pomyślała Cassandra,
odkładając słuchawkę, ale jak to Bevan siebie określił? Lekarz,
perfekcjonista"? Skoro tak, to co pomyśli o głupiej dziewczynie,
która pewnego razu nie potrafiła się oprzeć beztroskiemu studen-
towi medycyny i zaszła z nim w cią\ę?
Od spotkania w ogrodzie upłynął tydzień. Przez ten czas ze-
tknęła się z Bevanem dwukrotnie.
Najpierw spotkali się w ambulatorium, dokąd matka przypro-
wadziła syna z głęboko rozciętym palcem. Gdy Cassandra we-
szła do gabinetu, zobaczyła Bevana, który, posadziwszy sobie
chłopca na kolanach, wyjaśniał mu, w jaki sposób drabinka
szwów zamknie ranę i sprawi, \e ból minie.
Ich oczy spotkały się na chwilę, po czym Cassandra, wstrząś-
nięta widokiem Bevana z dzieckiem, przeprosiła i szybko wy-
biegła. Przez te wszystkie lata leczył wiele dzieci, w ró\nym
wieku i o ró\nym kolorze skóry, ale zawsze były to cudze dzieci,
nigdy jego własne.
Czy mogłaby mu zaofiarować dziecko, krew z krwi i kość
z kości jego rodziny - pytała samą siebie w rozterce - i ponieść
tego konsekwencje? Nieodwołalnie zmienić \ycie Bevana, Mar-
ka i swoje własne? Im dłu\ej o tym myślała, tym bardziej była
zagubiona.
Za drugim razem ich drogi skrzy\owały się, gdy przyszedł do
jej gabinetu Michael Drew, by przypomnieć, \e zabawa, na którą
mają razem pójść, odbędzie się w piątek.
- Nie rozmyśliłaś się, Cassandro? - spytał nieśmiało.
- Oczywiście, \e nie. Dotrzymuję słowa.
Nie mogła mu powiedzieć, \e jej serce zdobył inny mę\czy-
zna. Na szczęście Michael nie uwa\ał tej zabawy za wstęp do
dalszych spotkań. A gdyby nawet, to ona szybko mu to wyper-
swaduje.
Michael uśmiechnął się radośnie. Lubiła go, więc odpowie-
działa mu uśmiechem i w tym momencie wszedł Bevan. Obrzu-
cił ich uwa\nym spojrzeniem i spytał oficjalnym tonem:
- Joan dalej nie ma?
- Nie - odparła Cassandra równie oficjalnie. - Mo\e jutro
przyjdzie. Dzwoniła dziś rano i mówiła, \e Bill czuje się o wiele
lepiej, chocia\ ciągle się zamartwia chorobą stada.
- No có\, takie rzeczy się zdarzają, a im wcześniej sprawa
się rozstrzygnie, tym lepiej dla wszystkich.
Kiwnął głową Michaelowi i wyszedł, nie zdając sobie spra-
wy, \e wytrącił ją z równowagi. Co gorsza, Michael najwyrazniej
nie miał zamiaru opuścić gabinetu.
Poszedł dopiero wtedy, gdy z rejonowego zarządu opieki
zdrowotnej nadeszła wiadomość, \e termin inspekcji został usta-
lony na piątek po świętach Wielkiejnocy. Zostały im tylko cztery
tygodnie na przygotowania.
Cassandra zajęła się intensywnie tym problemem i o Bevanie
przypomniała sobie dopiero wieczorem, gdy Mark spytał:
- Czy pozwolisz mi w sobotę pójść na ryby?
Spojrzała na niego znad sterty prasowanych ubrań i uśmiech-
nęła się.
- Myślę, \e tak. Gdzie chcesz iść i z kim?
- Nad jezioro... z Bevanem - odparł, spoglądając na nią nie-
pewnie.
Jej spokój prysnął w jednej chwili. A więc jednak! Więc to
się dalej ciągnie! Bevan chce za wszelką cenę zastąpić Markowi
ojca!
Uświadomiła sobie, \e nie powinna chłopcu odbierać tej przy-
jemności. Zaczerpnęła powietrza i usiłując zachować spokój, po-
wiedziała:
- W porządku. Powiedz mu, \e przygotuję wam kanapki. Nie
będzie cię cały dzień, więc chyba przejdę się po sklepach, a po-
tem pójdę do kina. Gdybyś wrócił przede mną, zostawię ci pie-
niądze na kolację w barze. Dobrze?
Mark był w siódmym niebie.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]