[ Pobierz całość w formacie PDF ]
uniesioną rękę, ale sznurka już nie widziałem. Tylko żółtą plamę wysoko. I oni dwaj oddalali
się powoli. Tak jak tamte kobiety przed kwadransem. Wyższy szedł tyłem, odwrócony.
Młodszy, w kapturze spadającym na oczy, obok. Stawali się coraz mniejsi. Latawiec był już
tylko żółtym znakiem na niebie. Zamknąłem oczy, a kiedy po paru minutach otworzyłem - już
ich nie było. I plama na niebie znikła.
Wieczorem spytałem w recepcji, kim były kobiety, które ćwiczyły na plaży.
- Koło przystani jest pensjonat. Ogłaszają kursy dla grubych bab. Zawsze mają
komplety - wyjaśniła Zmieszka i zaśmiała się głośno.
O chłopców z latawcem, oczywiście, nie pytałem.
*
Nad morzem przesiedziałem do pózna, oparty o czarny pień. Pora na odpoczynek,
chociaż Olga spytałaby na pewno, po czym. Myślałem długo o twojej matce. Tyle lat
jesteśmy razem. Czy byliśmy szczęśliwym małżeństwem? Nie wiem. Co to znaczy
szczęśliwe małżeństwo ? Przypomniałem sobie, jak Olga tańczyła z tobą na rękach. Miałeś
rok lub półtora. Matka tańczyła pośrodku pokoju: Krakowiaczek jeden miał koników
siedem... . Zaśmiewałeś się tak radośnie! Olga w luznej spódnicy, chyba niebieskiej. Kiedy
obracała się, spódnica frunęła w górę. Rozwijała się jak wachlarz.
Poznaliśmy się na studenckiej zabawie, w Czerwonej Oberży , jak nazywano klub w
podziemiach kamienicy przy Kruczej. Zatańczyliśmy kilka razy - byłem zachwycony. Matka
zgodziła się na spotkanie, trochę zdziwiona, że o to proszę po dwóch lub trzech tańcach.
Spotykaliśmy się w różnych miejscach: na Placu Konstytucji, koło sklepu sportowego,
na Starym Mieście, na Nowym Zwiecie. Pierwszy raz czekałem na peronie kolejki
wąskotorowej na Belwederskiej. Olga wracała od znajomych - z Konstancina lub Skolimowa.
Wtedy, w latach pięćdziesiątych, ta kolejka jezdziła do Góry Kalwarii przez Wilanów,
Jeziornę, Piaseczno. Wracała na Belwederską - tu, gdzie teraz rosyjska ambasada.
Prószył śnieg. Przeciskałem się przez tłum na peronie, zaniepokojony, czy na pewno
przyjechała. Zobaczyłem Olgę z daleka, szła powoli, w jasnym płaszczu z wielbłądziej wełny.
Szyję i głowę opatuliła pomarańczowo-zielonym szalem w drobną kratę. Taki był początek.
Pamiętam szal matki.
Chodziliśmy do kawiarni, do kina na radzieckie filmy. Wspominałem już o tym. Na
zabawy, prywatki, do przyjaciół. Matka lubiła tańczyć. Po raz pierwszy pocałowałem Olgę
pod murem kościoła ewangelickiego na Muranowie. Niedaleko mieszkania jej rodziców.
No, dość tych wynurzeń, wspomnień. Czasem myślę: lepiej nie pamiętać. Schować do
szuflady, jak stare fotografie.
O szesnastej poszedłem na obiad. Wieczorem czekałem na telefon Olgi (umówiliśmy
się, że będzie dzwonić na numer Ośrodka). Siedziałem przy stole, obok czarnego aparatu.
Pózniej spytałem nawet w recepcji, czy ktoś wcześniej nie dzwonił, ale nie. Nikt. Matka nie
zadzwoniła.
*
Rano zbudziły mnie dzieci. Głośno tupiąc i krzycząc biegały po korytarzu. Byłem w
łazience, kiedy wydało mi się, że ktoś puka - uchyliłem drzwi i wyjrzałem, trzymając
namydlony pędzel. Kilkuletni malec usiłował zawrócić rowerkiem tuż za progiem -
manewrował pośrodku korytarza.
- Dzień dobry - powiedziałem. - Co słychać?
Chłopczyk pośpiesznie zsunął się z siodełka, zostawił rower i podbiegł do
dziewczynki, trochę starszej - zapewne siostry. Stała pod ścianą, kilka kroków dalej, z piłką.
Ta piłka, upuszczona, potoczyła się, podskakując, pod moje drzwi. Wysunąłem nogę w
pantoflu i kopnąłem w stronę dzieci. Chyba w tym momencie, z dołu, usłyszałem wołanie:
- Jasiu, Edytko, śniadanko na stole!
Machnąłem pędzlem:
- Słyszycie? Mama woła.
Trochę pózniej obecność dzieci na korytarzu wyjaśniła się: do kierownika przyjechała
żona. W holu, na parterze, koło palmy, stał spacerowy wózek. Przed pawilonem te same
dzieci bawiły się na trawniku. Brunet od Marzeny, jak nazwałem kierownika, i młoda kobieta
w czerwonej bluzie spacerowali po ścieżce. Palili papierosy. Dwa psy hasały naokoło. Rambo
usiłował porwać z rąk małej piłkę, którą chowała za plecami. Obracała się w koło, unosiła
ręce.
- Tato, tato - wołała. - Powiedz mu!
*
Na plaży tak jak wczoraj: zachodni wiatr, zamglony horyzont, fale zacierają ślady.
Pusto. Minąłem łódki, pózniej - daleko - rozłożyłem ręcznik i położyłem się na wznak.
Idąc tu, znów minąłem opiekunkę chłopca z zespołem Downa. Siedziała, jak wtedy,
odwrócona plecami do morza. Na czarnym pniu, podobnym do tego, przy którym wczoraj
spędziłem pół dnia. Mały, w żółtej pelerynie, bawił się nad brzegiem. Obszedłem łukiem dół,
który wykopał w mokrym piasku. Nawet nie spojrzał na mnie.
Chyba zasnąłem. Zbudziły mnie głosy, jak wczoraj grubych kobiet, ale dziś brzegiem
szli znajomi z Ośrodka. Brunet od Marzeny pchał spacerowy wózek. Kobieta z chłopcem -
kilka kroków za nim. Na końcu dziewczynka podrzucała piłkę. Rambo hasał naokoło - biegał
wokół małej. I tu próbował porwać piłkę z jej rąk.
- Tato, on znów zaczyna! - usłyszałem.
Patrzyłem za nimi, póki nie odeszli daleko. Czerwony skafander, niebieska piłka.
Płowy Rambo skacze wysoko. Coraz dalej, coraz mniejsza czerwona plama. Znów kładę się
na wznak. Tylko niebo nad głową. Szum morza. Ziarenka piasku, gnane wiatrem, łaskoczą
policzki.
O szesnastej zwinąłem ręcznik. Obiady jadam w pustej na ogół restauracji. Wybrałem
Fregatę . Przypomina lata pięćdziesiąte. Siadam przy tym samym stoliku pod oknem - widać
stąd kawałek Zalewu: szarą płaszczyznę wody i ciemną linię tamtego brzegu.
- Co dziś będziemy jedli? - pyta kelnerka podobna do pulchnej Zmieszki z recepcji.
Zamawiam smażonego sandacza, surówkę z marchwi. Herbatę. Jem długo, trochę
zabijam czas.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]