[ Pobierz całość w formacie PDF ]
- Przy czym?
- Przy śluzie - regulowanej tamie. To betonowa budowla umożliwiająca kontrolowanie
przepływu wody. Na południe od Utrechtu, na dolnym Renie. Mogą zniszczyć to, albo to,
może oba cele, a może żaden. Stary czynnik niepewności. No cóż, chyba muszę się już
przebrać.
Ucałował siostrę, uściskał ją, a potem to samo zrobił z zaskoczoną Annemarie i
wyszedł ze słowami:
- Ktoś tu musi bronić prawa.
Julie spojrzała na zamknięte drzwi i potrząsnęła głową:
- Czasami wydaje mi się, że ktoś powinien ustanowić prawo przeciwko niemu.
Van Effen - ubrany tak samo jak poprzedniego wieczora - zaparkował samochód (tym
razem nie peugeota), przy chodniku o trzy bloki od ,,Hunter's Horn i ruszył w stronę tylnego
wejścia do restauracji. Drzwi były zamknięte, miał jednak klucz toteż wszedł do środka.
Zamykał za sobą drzwi, gdy nagle coś twardego boleśnie wbiło mu się w kark.
- Nie ruszaj się.
Van Effen nie ruszył się, natomiast spytał:
- Kto to?
- Policja.
- Nazywasz się jakoś?
- Aapy do góry - za jego plecami błysnęło światło latarki. - Jan, zobacz, czy ma przy
sobie broń.
Van Effen poczuł sprawnie obmacujące go dłonie, które znalazły i wyłuskały z
podramiennej kabury broń.
- No cóż - spytał Van Effen - mam podniesione ręce i zabraliście mi broń, czy teraz
już mogę się odwrócić? Doskonale. To tak, sierżancie Koenis, uczycie ludzi szukać ukrytej
broni?
Pochylił się i podwinął nogawki spodni. Ponad każdą kostką miał przymocowaną
kaburę, a w każdej z nich tkwił niewielki, śmiercionośny liliput.
- Zapalcie światło - polecił.
Rozbłysło światło. Człowiek z rewolwerem odezwał się nagle:
- Boże! Toż to porucznik Van Effen. Przepraszam, sir.
- Nie ma za co. Całe szczęście, że nie naszpikowaliście mnie ołowiem, sierżancie.
Było ciemno, a wy widzieliście tylko moje plecy. Jestem w przebraniu; czarnej rękawiczki ani
blizny nie mogliście dostrzec. Na pewno zaś nie spodziewaliście się, że przyjdę tą drogą.
Cieszę się, że wy i wasi ludzie jesteście czujni.
- Nie rozpoznałem nawet pańskiego głosu.
- Bo mam wypchane policzki. To trochę zmienia głos. Ilu macie ludzi, sierżancie?
- Pięciu, sir. Dwóch z pistoletami maszynowymi.
- A na zewnątrz?
- Następnych pięciu. Ulokowałem ich w mieszkaniu naprzeciwko, na pierwszym
piętrze. Jeszcze dwa pistolety maszynowe.
- To wspaniale. Widać, że pułkownikowi bardzo na mnie zależy. - Zwrócił się do
młodego policjanta z rewolwerem w dłoni: - Czy mogę odzyskać moją własność?
- Tak jest, sir. Przepraszam, sir. Oczywiście. - Policjant był mocno speszony. - To się
już nie powtórzy.
- Na pewno. Poproście Henriego, żeby tu przyszedł. To ten smutas za barem.
W końcu zjawił się Henri, przygnębiony jak zwykle, i powitał go z żalem w głosie:
- Słyszałem, Peter, że mieli cię na muszce. Nowe doświadczenie dla ciebie, ale to
moja wina. Zapomniałem powiedzieć sierżantowi, że masz swój klucz. Nigdy nie
przypuszczałem, że wejdziesz tu od tyłu.
- Nic się nie stało. Ilu masz dziś klientów?
- Tylko trzech. To stali bywalcy. Nikt się do was nie zbliży, kiedy ty i ci faceci
będziecie prowadzić negocjacje. Nikt też nie będzie mógł usłyszeć o czym mówicie, już moja
w tym głowa.
- Nikt, oprócz ciebie, oczywiście.
Henri niemal się uśmiechnął.
- Oprócz mnie. Gentelman, który się tym zajmował stwierdził, że nie zdołaliby
odnalezć mikrofonu, nawet gdyby zaczęli go szukać. Poprosił mnie, żebym go znalazł, ale nie
udało mi się. Stwierdził także, że wątpi, by ci goście mieli w ogóle zacząć szukać mikrofonu.
- Też mi się tak wydaje. Włącz magnetofon w biurze, jak tylko się pojawią. Teraz
wychodzę. Za chwilę wrócę frontowymi drzwiami. Bardzo możliwe, że i oni mają w okolicy
swojego obserwatora.
Van Effen siedział przy stoliku, w pobliżu wejścia, gdy do wnętrza weszło trzech
ludzi. Agnelli szedł pierwszy. Van Effen wstał i uścisnął dłoń Agnellego, który wyglądał
równie wytwornie jak poprzedniego dnia i zachowywał się z taką samą uprzejmością jak
dotychczas.
- Miło mi pana widzieć, panie Daniłow - rzekł Agnelli. - Helmuta już pan zna.
Paderewski nie wyciągnął dłoni.
- To mój brat Leonardo.
Leonardo uścisnął mu dłoń. Nie był podobny do brata: niski, przysadzisty, o czarnych,
krzaczastych brwiach. Wyglądał jednak równie łagodnie jak brat, a brwi wcale nie nadawały
jego twarzy okrutnego wyrazu, co jednak o niczym nie świadczyło. Po prezentacji Van Effen
zajął swoje miejsce. Agnelli i jego towarzysze nie usiedli jednak.
- Lubi pan to miejsce, panie Daniłow? - spytał Agnelli.
Van Effen był wyraznie zaskoczony.
- Nie mam tu ulubionego stolika. To miejsce jest najbardziej oddalone od pozostałych
stolików. Chyba chcemy rozmawiać na osobności, prawda?
- Zgadza się. A co by pan powiedział gdybyśmy zmienili stolik?
Van Effen skrzywił się pogardliwie.
- Zupełnie nic, tylko po co... Już wiem, o co panu chodzi. O ukryty mikrofon. To się
nazywa zaufanie... - Zamyślił się. - Chyba mógłbym panu zarzucić to samo.
- Jest pan ekspertem od materiałów wybuchowych. Tacy ludzie posiadają, jak sądzę,
szczyptę wiedzy z dziedziny elektroniki.
Van Effen uśmiechnął się, wstał i skinął ręką w stronę pustego stolika:
- Tysiąc guldenów temu, kto znajdzie ukryty mikrofon, który przez godzinę
instalowałem na oczach zafascynowanego właściciela i klientów. Tysiąc guldenów za kilka
sekund poszukiwań. Jestem hojnym facetem.
Agnelli roześmiał się.
- Nie sądzę, żeby to było potrzebne. Zostajemy tutaj. - Usiadł i zaprosił gestem
pozostałych. - A pan nie usiądzie, panie Daniłow?
- Kiedy mówię, to zawsze...
- Oczywiście. Chyba wszyscy zamówimy sobie po piwie. Van Effen zamówił, usiadł i
rzekł:
- Przejdzmy zatem do rzeczy, panowie.
- Oczywiście - uśmiechnął się Agnelli. - Lubię konkrety. Nasz przywódca zgodził się,
że dokonaliśmy słusznego wyboru.
- Myślałem, że dziś pofatyguje się tutaj.
- Zobaczy się pan z nim dziś w nocy przy Dam Square - dokładniej przy pałacu
królewskim, którego część - z pańską pomocą - mamy zamiar dziś w nocy wysadzić.
- Co? - Van Effen rozlał trochę piwa na stół. - Pałac królewski? Powiedział pan:
pałac królewski ?
- Zgadza się.
- %7łartuje pan! Albo wszyscy jesteście szaleni! - rzekł Van Effen.
- Wątpię i wcale nie żartujemy. Zrobi pan to?
- Prędzej mnie diabli wezmą!
Agnelli uśmiechnął się.
- Odezwały się jakieś skrupuły moralne? Wkracza pan na drogę cnoty?
- Nic z tych rzeczy. Trzeba panu jednak wiedzieć, że mimo iż działam w zasadzie poza
prawem i nie byłem w przeszłości aniołem, to w gruncie rzeczy jestem zwykłym
człowiekiem. Odczuwam pewien graniczący z podziwem respekt dla tutejszej rodziny
królewskiej.
- Jest pan sentymentalny, panie Daniłow. Proszę mi wierzyć, że i ja podzielam pana
poglądy, ale niby dlaczego miałbym z ich powodu rezygnować z zaplanowanej akcji?
Wczoraj wieczorem usłyszałem, że nie zgadza się pan na udział w operacji, w której może
zaistnieć niebezpieczeństwo odniesienia przez kogoś obrażeń lub utraty czyjegoś życia.
Van Effen skinął głową.
- Zaręczam panu, że ta operacja nie zagrozi niczyjemu zdrowiu, ani tym bardziej
życiu.
- Chce pan zatem przeprowadzić eksplozję wewnątrz pałacu tak, by nikomu się nic nie
stało?
- Otóż to.
- Ale po co?
- Tym proszę sobie nie zaprzątać głowy. To jest, jak się pan zapewne domyśla, czysto
psychologiczne posunięcie.
- Skąd będę wiedział, że nikomu się nic nie stanie?
[ Pobierz całość w formacie PDF ]