[ Pobierz całość w formacie PDF ]
na jego kolanach. Glider szedł nierównymi zrywami, szarpany przez wiatr.
Wadim nadal próbował jedną ręką zamknąć klapę; drugą przytrzymywał skrzynkę
analizatora, która upadła mu na kolana.
- Aajdaki. Bydlęta, dręczyciele... chcecie maszyn? - warczał Saul przez zęby. -
Dostaniecie maszyny! Chcecie walczyć o ziemię? Dostaniecie ziemię!
Wadimowi w końcu udało się wdrapać na fotel i rozejrzeć. Glider mknął prosto
na wykop. Anton trzymał się mocno poręczy i mru\ąc oczy od wiatru, w milczeniu
patrzył na plecy Saula.
- Konfitur wam się zachciało? - ryczał Saul. - Ja wam poka\ę konfitury!... Słodkie
jedzenie... trupo\ercy...
Glider wzleciał nad wykop. Saul zamilkł i przechylony przez burtę, wystrzelił ze
skorczera, celując w dół. Wadim odchylił się.
Oślepiający niebieski płomień wyskoczył z wykopu, huk rozdarł uszy i wszystko
zostało z tyłu.
Wadim natę\ył się tak, \e a\ mu w środku coś zachrzęściło, i zatrzasnął wreszcie
klapę. Zrobiło się cicho.
- Ju\ ja im wpoję inne pojęcie wieczności - powiedział Saul i zamilkł.
- A mo\e nie trzeba? - podsunął nieśmiało Wadim. Jeszcze nie wiedział, co chce
zrobić Saul. Czego mo\na wymagać od tamtych, pomyślał; tępi, ciemni ludzie, czy
mo\na się na nich obra\ać?
Glider z rykiem leciał nad szczytami wzgórz, rozrzucając tumany śnie\nego pyłu.
Saul był kiepskim kierowcą, dawał silnikowi za du\o energii, co powodowało pracę
na półjałowym biegu. Za to za gliderem ciągnęła się szczelna ściana śniegu. Kilka
ptaków skoczyło w ich stronę i znikło w śnie\nym wirze. A z tyłu, nad skrzącą się
mgłą, podnosił się w niebo słup dymu.
- śałuję tylko jednego - znowu odezwał się Saul. - Szkoda, \e nie mo\na za
jednym zamachem zniszczyć całej tępoty, całego okrucieństwa, nie zabijając przy tym
człowieka... Zniszczyć głupotę w tym niezmiernie głupim kraju!
- Leci pan do szosy? - zapytał spokojnie Anton.
- Tak. I nie próbujcie mnie powstrzymać.
- Nie przyszło mi to nawet do głowy - zapewnił Anton. - Tylko niech pan będzie
ostro\ny.
Teraz Wadim zrozumiał i utkwił wzrok w skorczerze. Chyba zaczyna się coś,
czego nigdy w \yciu nie zdołam opisać... ani zrozumieć.
Szosa wyglądała tak jak wczoraj i jak sto lat temu: bezgłośnymi równymi rzędami
szły maszyny. Wychodziły z dymu, odchodziły w dym. Mogło tak być wiecznie. Ale
Saul wylądował dwadzieścia metrów od szosy, odsunął klapę włazu i poło\ył lufę
skorczera na burcie.
- Nie znoszę rzeczy wiecznych - powiedział zupełnie spokojnie i wystrzelił.
Pierwszy ładunek trafił w ogromną maszynę przypominającą \ółwia. Pancerz
zapłonął i rozleciał się jak skorupka jajka, a platforma na jednej gąsienicy zawirowała
w miejscu, przewracając idące za nią małe zielone atomocary.
- Nie mo\na zmienić praw historii... - powiedział Saul.
Z hukiem zapaliła się ogromna czarna wie\a na kołach, a druga, identyczna,
przewróciła się i zagrodziła część szosy.- ...ale mo\na naprawić niektóre historyczne
błędy... - ciągnął, celując.
Błękitna błyskawica o ładunku miliona wolt wybuchła pod spodem
pomarańczowej maszyny, przypominającej syntezator polowy; wysoko w powietrze
wyleciały części.
- ...nawet trzeba je naprawić - cały czas mruczał Saul, strzelając bez chwili
przerwy. - Feudalizm i bez tego jest wystarczająco brudny.
Wreszcie zamilkł. Z prawej strony rosła sterta rozpalonego do czerwoności
\elastwa, a z lewej szosa opustoszała - pewnie po raz pierwszy od tysięcy lat.
Przeje\d\ały jedynie pojedyncze maszyny, które cudem przedarły się przez ognistą
zasłonę. Potem płonąca góra rozpadła się z sykiem i trzaskiem, podniósł się wysoki
słup iskier i popiołu, i przez obłoki dymu na szosę wpłynęły nowe rzędy maszyn.
Saul ryknął i przypadł do skorczera. Znowu zagrzmiały wystrzały, zapłonęły
wybuchając maszyny, zaczęła rosnąć sterta rozgrzanych części. Czarne, cię\kie kłęby
dymu, poprzecinane fontannami iskier, zawisły na niebie. Z góry spadały kosmate
płaty popiołu, śnieg wokół poczerniał i zadymił. Przy szosie odsłoniła się ziemia.
Wadim opierał się nogami o skrzynkę analizatora; wzdrygał się i mru\ył oczy
przy ka\dym wybuchu. Potem jakoś się przyzwyczaił.
Znowu rosła na szosie płonąca góra, rozpadała się, rozrzucając płonące kawałki,
emitowała fale nieznośnego \aru, a maszyny szły nieprzerwanym strumieniem,
niepokonane, obojętne na to całe zniszczenie. Nie było końca temu pochodowi.
- Chyba ju\ wystarczy, Saul - zdecydował Anton.
To beznadziejne, pomyślał Wadim. Saul przestał strzelać, bo skończyły się
ładunki, i opuścił głowę na ręce. Rozgrzana lufa skorczera celowała w niebo. Wadim
popatrzył na umorusanego sadzą Saula i poczuł ogromne zmęczenie. Nic z tego nie
rozumiem, pomyślał. Wszystko na pró\no. Biedny Saul. Biedny Saul.
- To właśnie historia - wychrypiał Saul, nie podnosząc głowy.
- Nie mo\na jej zatrzymać.
Wyprostował się i popatrzył na swoich towarzyszy.
- Nie wytrzymałem - powiedział. - Wybaczcie mi, ale nie wytrzymałem. Po prostu
dłu\ej nie mogłem. Musiałem coś zrobić.
Siedzieli jeszcze długo, patrząc na szosę. Maszyny rząd za rzędem jechały swoją
trasą, spychając popiół i szczątki na pobocze, i wkrótce wszystko było tak jak
przedtem, tylko na całej szerokości szosy powoli stygła purpurowa plama, czerniał
[ Pobierz całość w formacie PDF ]