[ Pobierz całość w formacie PDF ]
poznawałem to zazwyczaj już dzień wcześniej, po jego nienaturalnie miłym i kulturalnym
zachowaniu. Zima 1993r. doskwierała mi bardzo w mojej nieogrzewanej wikariatce. Po tym, jak na
jesieni wyprowadził się organista z rodziną, moje mieszkanie pozostało jedyną zamieszkaną częścią
budynku. Już na jesieni kupiłem grzejnik na butlę z gazem. Gdy jednak zacząłem nim grzać non stop,
kiedy przyszły duże mrozy, całe mieszkanie dosłownie przesiąknęło wilgocią. Woda spływała po
oknach, drzwiach, a nawet ścianach - tworząc kałuże, które ciągle musiałem ścierać. Pod łóżkiem i
meblami utworzyły się dywany z pleśni i grzyba. W końcu zmuszony byłem wyłączyć grzejnik i kupić
dwie farelki. Od tamtej pory zarabiałem na jedzenie i prąd. Na dodatek w styczniu zamarzła woda w
rurach. Fakt ten zbiegł się w czasie z końcem kolędy i tragicznym wydarzeniem, które o mały włos
nie przypłaciłem życiem. W połowie stycznia ks. proboszcz dowiedział się o śmierci swojego
szwagra, który mieszkał we Wrocławiu. Dzień przed pogrzebem był u niego brat z rodziną, aby
zabrać go na tę smutną uroczystość. Ks. Jan postanowił jednak jechać następnego dnia, oczywiście ze
mną. W takich okolicznościach nie mogłem mu odmówić tym bardziej, że i mnie wypadało być na tym
pogrzebie. Wieczorem miałem niemiłe przeczucie, iż wydarzy się jakieś nieszczęście. Wyjechaliśmy
parę godzin przed świtem, aby zdążyć na czas. Był
silny mróz, droga oblodzona; tumany śniegu walące w przednią szybę ograniczały bardzo
widoczność. W samochodzie, oprócz mnie i proboszcza - na przednich siedzeniach - jechały również
dwie kobiety, przyjaciółka ks. Jana z poprzedniej parafii (o której już wspominałem) oraz jego
gospodyni. Jechałem bardzo wolno, ok. 40 km/h. Mniej więcej w połowie drogi do Wrocławia jest
ostry zakręt nad lasem, w obniżeniu terenu. W momencie wchodzenia w łuk zakrętu straciłem
kontrolę nad kierownicą i wpadłem w poślizg. Zniosło nas na drugi pas jezdni. W ostatnim momencie
zobaczyłem przed sobą dwa blisko siebie osadzone światła -
pomyślałem, że to maluch . Mój głośny krzyk O Jezu! , zlał się z przerazliwym hukiem
zderzających się ze sobą czołowo samochodów. Na chwilę straciłem przytomność, ale zaraz potem ją
odzyskałem. Usłyszałem jęki moich pasażerów - wszyscy żyli i mieli się niezle.
Najwięcej krzyczał ks. proboszcz, choć jemu zupełnie nic się nie stało. Kiedy wyszedłem z
samochodu przewróciłem się na lodzie, który pokrywał całą jezdnię, pod cienką warstwą śniegu.
Bardzo bolała mnie lewa noga i dolna część kręgosłupa, a z rozciętego łuku brwiowego sączyła się
krew. Fiat 126p, w którego uderzyłem, leżał w rowie. Zawlokłem się do niego i zobaczyłem
zszokowanego, ale przytomnego kierowcę. Nikogo więcej tam nie było. Wkrótce nadjechała policja,
a karetki pogotowia zabrały nas do szpitala. Po kilku godzinach spędzonych w szpitalu i na
komendzie, gdzie składaliśmy zeznania, pozwolono nam wracać do domu. Wyjątek stanowiła
znajoma proboszcza, która miała złamaną rękę i musiała jakiś czas pozostać w szpitalu. Ks.
proboszcz zadzwonił po taksówkę, podjechał nią pod wrak mojego samochodu, wyciągnął z niego
wieniec i po paru godzinach był już na pogrzebie szwagra. Ja natomiast z gospodynią wróciliśmy
wynajętym samochodem do Ruśca.
Tak skończyła się ta tragiczna w skutkach wyprawa. Dzięki Bogu nikt (łącznie z kierowcą fiata) nie
odniósł poważniejszych obrażeń.
Proboszcz oczywiście obarczał mnie winą za wypadek, a na sprawie sądowej nie wstawił się za mną
ani jednym słowem. Kierowca malucha i jedyny świadek, jadący innym samochodem zeznali, że
prawdopodobnie wyprzedzałem na zakręcie i stąd czołowe zderzenie z samochodem jadącym z
przeciwka. Rzeczywiście mogło to tak wyglądać, ponieważ przede mną jechał inny samochód, a mnie
zniosło w ten sposób, iż znalazłem się przez chwilę obok niego. Mimo zeznań moich i gospodyni,
które zgodnie potwierdzały to, że wpadłem w poślizg - otrzymałem wyrok skazujący mnie na 0,5 roku
pozbawienia wolności w zawieszeniu i ponad 20 mln grzywny. Od tego niesprawiedliwego wyroku
sądu w Kępnie odwołałem się do Sądu Wojewódzkiego w Kaliszu, gdzie wyrok z Kępna utrzymano
w mocy.
Jedyną pociechą był dla mnie fakt, iż mój samochód nadawał się do generalnego (co prawda), ale
remontu. Niestety z uwagi na brak pieniędzy musiałem czekać na to ponad pół roku. Po wypadku
stosunkowo szybko doszedłem do siebie. Natomiast ks. Jan zafundował sobie kilka serii masaży
klatki piersiowej. Ze łzami w oczach opowiadał, jakie straszne męki przechodzi gdy ręce masażysty
zawadzają mu małe włoski rosnące na piersiach.
Kiedy człowiekowi wydaje się, że pokarał go los i sprzysięgły się przeciwko niemu wszystkie siły
na ziemi, a niebo pozostaje głuche na jego wołanie - warto czasami spojrzeć na prawdziwe
cierpienia innych ludzi Nie każdy potrafi wznieść się ponad własne sprawy i problemy, aby tak jak
mówił Jezus - śmiać się z tymi, którzy się śmieją i płakać z tymi, którzy płaczą . Człowiek, który
żyje dla siebie i z myślą o sobie nigdy nie będzie człowiekiem w pełnym tego słowa znaczeniu.
Zwykle tragedie innych ludzi uczą nas pokory i dystansu wobec naszych własnych rozterek,
kompleksów czy niezaspokojonych ambicji. Po wypadku i jego przykrych następstwach wpadłem w
pewnego rodzaju depresję. Jako kierowca byłem odpowiedzialny za to co się stało. Sam byłem
potłuczony, bez samochodu i pieniędzy; skazany niesłusznie przez sąd. Nie mogłem nawet z nikim
podzielić się swoim bólem. Nie mając wody w mieszkaniu musiałem, kulejąc, nosić ją wiadrami z
plebanii proboszcza.
Niedługo po tych wszystkich wydarzeniach, kiedy wróciłem już do normalnych zajęć, byłem
świadkiem tak wielkich cierpień ludzkich, że zawstydziłem się na myśl o tym, jak bardzo
przeżywałem swoje własne kłopoty. Były to dwa pogrzeby, które wstrząsnęły całą parafią.
Pierwszą tragedią była śmierć młodej kobiety, matki dwójki małych dzieci.
Dziewczyna zmarła po paru latach chorowania na białaczkę. Była jedną z najbardziej lubianych istot
w całej okolicy - bardzo serdeczna i wesoła. Niedługo przed śmiercią, jej mąż ukończył budowę ich
nowego domu. Była szansa aby ją uratować. Potrzebne było bardzo drogie lekarstwo, na które nie
było stać jej, i tak już zadłużonej, rodziny. Zwrócono się o pożyczkę do proboszcza, który jednak
[ Pobierz całość w formacie PDF ]