[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Swatobor, nie schodząc z konia, wyciągnął do księcia trzymany w rę-
ku proporzec i przemówił:
- W twoje ręce składam swe panowanie, a oto znak poddania, po-
słuszeństwa i do rycerskiej służby gotowości. Tuszę, że mi go, jako
hołdownikowi, w łasce swej zwrócić raczysz, bym go dzierżył w two-
im imieniu.
Bolesław, biorąc proporzec, skinął przyzwalająco. Swatobor zesko-
czył z konia i wskazawszy pacholikowi, by uczynił to sarno, ukląkł
przed Bolesławem, mówiąc:
- Oto syn mój, panie, Zwiętopełk. Zezwolisz, by wraz ze mną lenno
z rąk twoich dziedzicznym prawem otrzymał?
Książę spojrzał na zmieszanego chłopca i uśmiechnął się. Może już
wtedy pomyślał, że zięciem go swym uczyni, by zadzierzgnąć związ-
ki, które by trwałość jego zdobyczy zabezpieczały. Proporzec jednak
oddał Skarbimirowi, mówiąc:
- Jutro wobec całego pospólstwa na rynku w Kołobrzegu hołd od
was i przysięgę posłuszeństwa odbiorę i tam wam oznajmię, jakim
zakładem, prócz słów, wierność swą utwierdzić będziecie musieli.
Dziś już spocząć nam trzeba, choć dzień był mniej znojny, niż mógł
być. Wszelkich jeńców, jakich macie, wydać. A zaś Wszebora, który
jest u was na zamku, w więzach pod strażą nie mieszkając mi odesłać.
Kara, jaką za przeniewierstwo poniesie, za przestrogę niech innym
posłuży.
Swatobor nic nie odrzekł. Powstał, skłoniwszy się głęboko, dosiadł
konia i z orszakiem zawrócił ku miastu. Spieszył wypełnić rozkazy,
rad, że się na grozbie jeno skończyło. Książę stał jeszcze i patrzył na
widne z dala, wykwitające z równiny miasto, które rozjarzyło się
118
w skośnych promieniach chylącego się już ku zachodowi słońca. Po-
tem obejrzał się i rzekł do Bogusława:
- Teraz możesz zanucić swą pieśń.
Przedsław nie przeczuwał, że los znowu rzuci na szalę jego życie,
które wlokło się jak ta woda opływająca Słoną Górę, ciemna i zda się
nieruchoma, iż dopiero wiór rzuciwszy na nią widać było, że posuwa
się jednak, by znalezć swe ujście i zatracić się w niedalekim morzu.
Ale na życie Przedsława rzadko padało jakieś zdarzenie, które by po-
zwalało w pamięci dzień jeden od drugiego odróżnić. Stracił też ich
rachubę, widział jeno, że rosną ku wiośnie, a krótsze stają się pod zi-
mę, na co tęsknie czekali inni, zajęci wraz z nim przy rąbaniu drew,
niewolnicy. Gdy bowiem jesienne wichry obdarły drzewa z liści, co
tęższych wysyłano w las, by walili pnie, które z wiosną, gdy wody
wezbrały, zwłóczyli do rzeki i spławiali na wyspę. Stanowiło to od-
mianę w jednostajnej a mozolnej pracy tarcia pni na kłody i rąbania
ich na szczapy, którą zatrudnieni byli od wiosny do jesieni, bez żadnej
odmiany czy przerwy. Może też żywili nadzieję, że w lesie łatwiej
wymknąć się spod czujnego oka dozorców i wolność odzyskać. Ale
przez cały czas pobytu Przedsława na wyspie tylko raz udało się jed-
nemu ujść, Borcho bowiem umiał pilnować roboczego bydła". Dla
pozostałych zaś skutek ucieczki towarzysza był jeno ten, że Borcho
kazał im pracę przedłużyć, choć i przedtem dość jej było na siły
człowieka. Musiał mieć sól, choćby ją przyszło warzyć z potu nie-
wolników. Okazało się zresztą, że wie, co robi: gdy po kilku miesią-
cach jeden z nich przytaił pień drzewa, na którym zamierzał spłynąć
do morza, i zaoszczędził nieco żywności, której nie otrzymywali zbyt
wiele, towarzysze wydali go sami w obawie, że znowu dołożą im ro-
boty, której w gorącym czasie przed połowem śledzi było już ponad
siły. I tak pracować za niego musieli, bo dozorcy pamiętali ciężka
przeprawę, jaką mieli z Borchą po ucieczce pierwszego niewolnika,
119
i stłukli nieszczęśnika, aż krwią pluł i przez kilka dni, mimo kopania,
zwlec się nie mógł z legowiska. Przedsław, który zawsze trzymał się
z dala od innych, nie poufaląc się z żadnym, tak że mówić niemal za-
pomniał, teraz zatroszczył się o pobitego. Gdy jednak chory wstał po
kilku dniach, Przedsław nie utrzymywał z nim zbliżenia. Nie chciał
się wiązać z nikim i z niczym.
Jeniec przepracował lato, ku zimie jednak cherlać począł i gdy in-
nych wysłano w las, on pozostał z Przedsławem na wyspie. Pracy by-
ło niewiele, bo dni słotne i krótkie, ale noce w ciemnej i przewiewnej
szopie wlokły się nieznośnie. Wiatr świstał przez szczeliny w ścia-
nach do wtóru jękom chorego, w gorętwie zrzucającego z siebie derę
mimo dotkliwego zimna. A Przedsław, któremu z chłodu i wilgoci
łamanie w obciętej nodze nie pozwalało usnąć, słuchał półprzytomne-
go majaczenia i zawodzenia towarzysza. Noce zdały się nie mieć koń-
ca jak niewola. Rano obydwaj zwlekali się jak z łoża tortur,
szczęściem praca, ograniczona teraz do zbierania odpadków drzew-
nych, nie wymagała większego wysiłku. Ku wiośnie jednak chory nie
mógł już nawet dzwignąć się z posłania. Wówczas przyjechał zawia-
domiony Borcho, obejrzał go i coś po cichu nakazał dozorcom. Do
Przedsława zaś zwrócił się ze słowami:
- Wy pomyślcie o wykupie za siebie, bo kalekiego dziada do staro-
ści karmić nie będę.
Istotnie Przedsław, z wychudłym, sczerniałym licem, z sięgającą
niemal do pasa brodą, w której coraz gęściej świeciły białe nitki, wy-
glądał na starca. Nic też nie rzekł, bo nie było co powiedzieć, a że
Borcho zrobi, jak mówił, przekonał się niedługo. Chorego nie gnano
więcej do pracy, ale też nie zajmował się nim nikt. Leżał na barłogu
jak bezpański pies, wodząc za towarzyszami żałosnymi oczyma, które
świeciły gorętwą w zapadniętej, pokrytej jasnym zarostem twarzy.
Nie tylko żywność mu wstrzymano, ale towarzysze gniewni, że
w najcięższym czasie znowu odpadła para rąk, nawet wody mu nie
120
podali. Znowu Przedsław zajął się nim i sam nie dojadając, przynosił
mu nieco pożywienia. Ale gdy chory skarżyć się począł, burknął:
- Radziej ciesz się, że kończy ci się niewola. Gdybym umiał, nad
sobą bym się lutował.
- %7łycia żal - szepnął chory.
- Juści, jest czego żałować.
- %7łona czeka.
- Miałaby na co.
Chory umilkł, widno dotknięty. Nie wiedział, że Przedsław mówi
[ Pobierz całość w formacie PDF ]