[ Pobierz całość w formacie PDF ]

nienagannie czysto. Chińska zakonnica zaprowadziła mnie korytarzem, rozbrzmiewającym
donośnie echem naszych kroków, do biura siostry Belindy Heaney, kobiety w wieku około
czterdziestu pięciu lat, o poważnym, nieco surowym wyrazie twarzy. I to właśnie w tym
małym, ciasnym biurze powiedziano mi, że kobieta, znana im jako  Diana Roberts , trafiła do
nich za pośrednictwem organizacji zajmującej się poszukiwaniem cudzoziemców, którzy
utknęli w Chinach, i że przekazując ją, władze chińskie wiedziały o niej tylko tyle, że od
zakończenia wojny przebywała w zakładzie dla umysłowo chorych w Ciangcingu.
- Możliwe, że mieszkała tam również w czasie wojny -rzekła siostra Belinda. -Trudno
sobie wyobrazić, co to było za miejsce. Po ludziach, którzy znalezli się w tego rodzaju
placówkach, zazwyczaj ginął wszelki ślad. Zwrócono na nią uwagę tylko dlatego, że była
biała. Chińczycy nie wiedzieli, co z nią zrobić. Chcą przecież usunąć wszystkich
obcokrajowców z Chin. W końcu więc została skierowana tutaj i jest już z nami prawie od
dwóch lat. Kiedy ją przywieziono, była bardzo nerwowa. Ale po miesiącu czy dwóch
dobrodziejstwa Rosedale Manor, spokój, porządek, modlitwy zaczęły przynosić skutek. W
niczym nie przypomina teraz tej biednej istoty, która do nas przyjechała. Jest o niebo
spokojniejsza. Mówił pan, że jest jej krewnym, tak?
- Tak, to z pewnością możliwe - odparłem. - A ponieważ jestem akurat w Hongkongu,
pomyślałem, że ją odwiedzę. Chciałem zrobić przynajmniej tyle.
- No cóż, będziemy wdzięczne za wszelkie informacje o rodzinie, przyjaciołach,
związkach z Anglią. Ale każdy gość jest mile widziany.
- Ma ich wielu?
- Ciągle ktoś ją odwiedza. Przychodzą do nas uczniowie z St Joseph's College.
- Rozumiem. A czy dobrze jej się układają stosunki z pozostałymi mieszkańcami
domu?
- O tak. Nie sprawia żadnego kłopotu. Gdyby tylko to samo można było powiedzieć o
wszystkich naszych podopiecznych!
Siostra Belinda zaprowadziła mnie innym korytarzem do dużego, słonecznego pokoju
- mogła to być kiedyś jadalnia - w którym siedziało lub snuło się, powłócząc nogami, około
dwudziestu kobiet, ubranych w beżowe fartuszki. Oszklone drzwi były otwarte na ogród,
przez okna wpadały promienie słońca, kładąc się na parkietowej posadzce. Gdyby nie liczne
wazony ze świeżymi kwiatami, można by wziąć ten pokój za salę przedszkolną; wszędzie na
ścianach wisiały jaskrawe akwarele, a na podłodze porozstawiano w różnych miejscach niskie
stoliki, na których leżały warcaby, karty do gry, kartki papieru i kredki. Siostra Belinda
zostawiła mnie u wejścia do pokoju i podeszła do zakonnicy, która siedziała przy pianinie.
Niektóre kobiety przerwały swoje zajęcia, żeby na mnie popatrzeć. Inne sprawiały wrażenie
zawstydzonych i próbowały się ukryć. Prawie wszystkie były białe, chociaż zauważyłem też
jedną czy dwie Azjatki. Nagle z jakiejś części budynku za moimi plecami dobiegło głośne
wycie, które, o dziwo, podziałało na kobiety uspokajająco. Pewna stojąca koło mnie dama o
kędzierzawych włosach wyszczerzyła zęby i powiedziała:
- Nie przejmuj się, kochany, to tylko Marta. Znowu odzyskała wigor.
Rozpoznałem akcent z Yorkshire i zacząłem się zastanawiać, jakie koleje losu zagnały
ją w to miejsce. Zaraz jednak wróciła siostra Belinda.
- Diana jest prawdopodobnie na zewnątrz - oznajmiła. - Proszę za mną, panie Banks.
Wyszliśmy oszklonymi drzwiami do zadbanego ogrodu, gdzie teren wznosił się i
opadał we wszystkich kierunkach, przypominając nam, że znajdujemy się u szczytu wzgórza.
Idąc za siostrą Belindą między rabatami kwitnących tulipanów i geranium, patrzyłem na
panoramiczne widoki, roztaczające się za starannie przystrzyżonymi żywopłotami. Tu i
ówdzie siedziały na słońcu staruszki w beżowych fartuszkach, robiąc na drutach, gawędząc ze
sobą lub mrucząc coś samotnie pod nosem. W pewnym momencie siostra Belinda
przystanęła, żeby rozejrzeć się wokół, po czym powiodła mnie schodzącym w dół
trawnikiem, przez białą bramę, do otoczonego murem ogródka.
Była w nim tylko jedna starsza pani. Siedziała na słońcu przy metalowym stoliku,
umieszczonym po przeciwległej stronie rzednącego trawnika, i grała w karty. Pochłonięta bez
reszty swoją grą, nie podniosła wzroku, kiedy się do niej zbliżaliśmy. Siostra Belinda
dotknęła delikatnie jej ramienia i powiedziała:
- Diano. Masz gościa. Przyjechał z Anglii.
Moja mama uśmiechnęła się do nas, po czym wróciła do swoich kart.
- Diana nie zawsze rozumie, co się do niej mówi -oznajmiła siostra Belinda. - Jeśli
chce się, żeby coś zrobiła, trzeba jej to powtórzyć wiele razy.
- Czy mógłbym z nią zostać sam na sam?
Siostra Belinda nie była zachwycona tym pomysłem i zdawało się, że próbuje
wymyślić naprędce jakiś powód, żeby się nie zgodzić. W końcu jednak powiedziała:
- Jeśli pan chce, panie Banks, proszę bardzo. Myślę, że nie ma po temu żadnych
przeszkód. Będę w świetlicy.
Kiedy siostra Belinda oddaliła się, popatrzyłem uważnie na mamę, rozkładającą
właśnie karty na stoliku. Była o wiele mniejsza, niż się spodziewałem, i miała mocno
przygarbione ramiona. Jej srebrne włosy upięto w kok. Od czasu do czasu podnosiła na mnie
wzrok i uśmiechała się, ale w jej oczach dostrzegłem odrobinę lęku, który pojawił się dopiero,
gdy zostaliśmy sami. Jej twarz nie była bardzo pomarszczona, pod oczami jednak widniały
dwie grube fałdy, tak głębokie, że wyglądały niemal jak szramy. Szyja, zapewne wskutek
jakiegoś urazu lub choroby, cofnęła się w głąb ciała, tak że chcąc spojrzeć w bok na jakąś
kartę, mama musiała też przekręcić ramiona. Na koniuszku jej nosa wisiała mała kropelka,
więc wyjąłem chusteczkę, żeby ją wytrzeć, lecz zaraz zdałem sobie sprawę, że czyniąc tak,
mógłbym tylko niepotrzebnie mamę przestraszyć. W końcu powiedziałem cicho:
- Przepraszam, że cię w żaden sposób nie uprzedziłem. Wiem, że to może być dla
ciebie spory szok. - Przerwałem, gdyż było jasne, że nie słucha. Potem powiedziałem: -
Mamo, to ja. Christopher.
Podniosła wzrok, uśmiechnęła się mniej więcej tak, jak poprzednio, po czym znowu
zajęła się swoimi kartami. Wydawało się, że stawia pasjansa, ale gdy uważniej przyjrzałem
się jej grze, stwierdziłem, że gra według jakichś własnych, dziwnych zasad. W pewnym
momencie wiatr zdmuchnął ze stołu kilka kart, ale mama najwyrazniej się tym nie przejęła.
Kiedy podniosłem karty z trawy i położyłem na stole, uśmiechnęła się, mówiąc:
- Bardzo panu dziękuję. Ale nie musi pan tego robić. Ja lubię poczekać, aż więcej kart
spadnie na trawnik. Dopiero wtedy je zbieram, wie pan, wszystkie za jednym razem. W końcu
nie sfruną ze wzgórza, prawda?
Przez następnych parę chwil przyglądałem się jej w milczeniu. Potem nagle mama
zaczęła śpiewać. Zpiewała sobie pod nosem, podczas gdy jej ręce wybierały i rozkładały
karty. Głos był słaby - nie potrafiłem rozpoznać śpiewanej przez nią piosenki - ale melodyjny.
I kiedy tak patrzyłem i słuchałem, powróciło do mnie wspomnienie: letni, wietrzny dzień,
jesteśmy razem w ogrodzie, mama buja się na huśtawce, śmiejąc się i śpiewając na całe
gardło, a ja skaczę przed nią, krzycząc, żeby przestała.
Wyciągnąłem rękę i dotknąłem delikatnie jej dłoni. Natychmiast cofnęła ją i zgromiła
mnie wściekłym spojrzeniem.
- Trzymaj pan łapska przy sobie! - skarciła mnie nerwowym szeptem. - Trzymaj je
przy sobie!
- Przepraszam. - Cofnąłem się trochę, żeby ją uspokoić.
Wróciła do swoich kart, a gdy znowu na mnie spojrzała, uśmiechnęła się, jakby nic się
nie stało. [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • fotocafe.htw.pl
  •