[ Pobierz całość w formacie PDF ]
pięćdziesiąt lat. Nazwiska wykute w kamieniu niejednokrotnie znajdujemy na kartach
książek...
W biurze zarządu cmentarza bardzo długo wertowano pożółkłe stronice starych ksiąg
grzebalnych, nim odnaleziono nazwisko inżyniera.
- Faktycznie - mruknął mężczyzna siedzący za biurkiem - Franciszek Arma
Rychnowski de Welehrad, inżynier wynalazca... Pochowany na początku 1933 roku.
Informacje o lokalizacji grobu były nieco zatarte, ale z grubsza określił nam, w której
części cmentarza szukać.
Powędrowaliśmy. Główna aleja biegła od bramy w stronę sporej kaplicy
wyznaczającej środek najstarszej części nekropolii. Z drzew sypały się ostatnie liście. Było
dość zimno i wilgotno. Grobowiec inżyniera znalezliśmy po przeszło godzinie poszukiwań.
Biała kolumienka, ozdobiona fotografią na porcelanie. Wynalazca miał krzaczastą białą
brodę. Wyglądała jak jedna wielka dżungla.... Przypominał trochę Zwiętego Mikołaja.
- A zatem przeczucie mnie nie myliło - westchnął Pan Samochodzik, wpatrując się w
tabliczki z wypisanymi ozdobnym pismem nazwiskami.
- Nie rozumiem - poskarżyłem się.
- Pamiętasz, co ustaliliśmy? Nie mogliśmy trafić na ślady rodziny, poza jedną
enigmatyczną wzmianką, że miał syna. A zatem nie było prawdopodobnie jego krewnych
noszących to samo nazwisko. Ale grobowiec jest rodzinny.
- Musimy więc szukać ludzi noszących nazwisko Dłuscy - rzuciłem odkrywczo - bo to
oni są krewnymi i spadkobiercami wynalazcy. To dlatego zaczęliśmy poszukiwania od tego
miejsca.
- Tak - skinął głową pan Tomasz. - A zatem trzeba się cofnąć do zarządu cmentarza i
sprawdzić, gdzie mieszkają.
- Sądzi pan, że będą tu mieli takie informacje?
- Oczywiście. Przecież za takie miejsce trzeba uiszczać opłatę. Muszą wiedzieć, gdzie
wysyłać zawiadomienia. To nazwisko - ciągnął szef - wydaje mi się znajome. Nawet bardzo
znajome... Gdzieś je niedawno słyszałem.
Adres udało nam się ustalić bez problemu.
ROZDZIAA DWUNASTY
W STAREJ KAMIENICY " PUAAPKA " W POTRZASKU " NOWI GOZCIE " SUMO "
NOCNE ROZWA%7łANIA
Szliśmy powoli ulicą Floriana Straszewskiego spoglądając na tabliczki z numerami
domów.
- Swoją drogą to paranoja - mruknął pan Samochodzik
- Co takiego? - zaniepokoiłem się.
- Ta ulica - wyjaśnił. - Nie mogli dać chyba głupszej nazwy.
Spojrzałem na niego z zainteresowaniem.
- Nie kojarzę, kim był Straszewski - powiedziałem.
- Wiesz, jak powstały krakowskie Planty?
- Park założono na miejscu rozebranych umocnień miejskich. Jakoś w pierwszej
połowie XIX wieku rozebrano mury i zasypano fosy... Ocalał tylko, zdaje się dzięki
protestom miłośników pamiątek historycznych, Barbakan i kawałek murów z Bramą
Floriańską...
- Owszem - skinął głową mój zwierzchnik. - Ale rozbiórkę murów wymyślił właśnie
człowiek, którego nazwisko dostała ta ulica. Uhonorowali największego niszczyciela
zabytków w dziejach miasta.
- Faktycznie idiotyzm - mruknąłem. - A dlaczego tak się upierał przy tej rozbiórce?
- Nie wiem. Jego decyzja została opatrzona komentarzem, że staromiejskie
umocnienia hamują rozwój miasta, ale gdyby to była prawda, można było przecież wykuć
więcej bram... Może państwa zaborcze obawiały się buntu w Krakowie i wykorzystania
umocnień zgodnie z przeznaczeniem?
- A może była to jeszcze epoka, kiedy stare rudery po prostu burzono, nie
zastanawiając się nad ich wartością historyczną i oszczędzając na kosztownych zabiegach
restauratorskich? - rozważałem.
Zatrzymaliśmy się przed kamienicą.
- To tutaj.
- Więc wejdzmy...
Ciemna sień, podwórko studnia, otoczone ceglanymi murami. Jeden był ślepy,
stanowił plecy sąsiedniego budynku. Placyk pokrywało cuchnące, nieco szare błoto. Na
sznurku rozciągniętym między oknami suszyło się pranie. Przypomniałem sobie podobne
podwórze we Lwowie.
- Coś jest nie tak - powiedziałem w zadumie.
- Co takiego?
- Jakoś tu pusto i cicho... Martwo. Mam złe przeczucia.
- Jesteś, Pawle, przewrażliwiony - uspokoił mnie szef, ale z jego miny
wywnioskowałem, że także się zaniepokoił.
Dwie klatki, ciemne, brudne, cuchnące stęchlizną.
- Ciekawe, czy gdzieś tu mieszkał inżynier Rychnowski? - mruknąłem, gdy
wspinaliśmy się po drewnianych schodach. W oknach nie było szyb, niektóre zasłaniała folia,
inne zabito dyktą.
- Pomyśleć tylko... - westchnął szef. - Zrobić generalny remont, wysiedlić tych, którzy
sikają na schodach, odnowić i wszystko wyglądałoby zupełnie inaczej. Popatrz tylko na te
drzwi...
Faktycznie były ładne, rzezbione, pochodziły chyba z początków XX wieku. Lite
drewno, ślady dawnej świetności...
- Brak ręki właściciela - oceniłem. - Idę o zakład, że administracja nie ściąga nawet
połowy czynszu...
Na półpiętrze walały się jakieś śmieci. Wreszcie drzwi oznaczone numerem
dwadzieścia trzy. Nacisnąłem guzik dzwonka, a po chwili, stwierdziwszy, że nie działa,
zastukałem.
Otworzyła mi brzydka dziewczyna. Spojrzałem na nią zaskoczony. Nienagannie
skrojona garsonka, eleganckie buty, starannie ułożona fryzura... Kompletnie nie pasowała do
tej kamienicy, do tego mieszkania... Cofnęła się do tyłu robiąc przejście.
Weszliśmy. Zapach gotowanej kapusty, stęchlizny, gnijącego od spodu parkietu.
Zciany nieodnawiane od dwudziestu lat.
- To pułapka! - wrzasnąłem do szefa. Uderzenie prądu w kark. Ciemność.
***
Doszedłem powoli do siebie. Leżałem na czymś twardym. Skuli mnie w małpę: kostki
nóg przypięli do przegubów rąk... Otworzyłem oczy. Pokój był jasno oświetlony. Dziewczyna
siedziała na zniszczonym biurku z laminowanej płyty. Obok niej stał kafarowaty typek w
garniturze. Poznałem fałszywego Gryniewskiego, ale nie miał na sobie dresiku, tylko garnitur.
Do drewnianego fotela przykuto jakiegoś niechlujnie wyglądającego faceta.
- Kurde, ile razu mam powtarzać? - mówił przykuty. - Nie wiem, kto tu mieszkał
wcześniej. Nie wiem gdzie ich, szukać! Dostałem mieszkanie z kwaterunku! Dziesięć lat się
spózniliście.
Typek przeładował pistolet. Powiedział coś po francusku, czego nie zrozumiałem.
- Wytęż trochę pamięć - warknęła dziewczyna. - Musiałeś coś słyszeć, jak się tu
sprowadziłeś. Sąsiedzi musieli coś wiedzieć.
- Może i wiedzieli, ale nic nie mówili o tamtych!
- Może faktycznie nie wie - zasugerowałem.
Typ odwrócił się i wycelował we mnie swoją armatę.
- O, pan detektyw doszedł do siebie - wycedził. - Jak tu trafiliście?!
- O to samo mogę zapytać was - odszczeknąłem. - Sądzicie, że notes może być w tym
chlewie?
- Nie obrażaj mojego mieszkania! - siedzący na fotelu zdobył się na nieco godności. -
Może nie sprzątam tu za często, ale to jeszcze nie chlew. Zresztą to moje mieszkanie i mam
prawo...
- Zamknij się! - huknęła na niego kobieta. - Gada i gada kretyn, ale jak ma
odpowiadać na pytania, to milczy jak zaklęty...
- Wasze pytania są debilne - oświadczył i zaraz jęknął z bólu, bo kopnęła go z
rozmachem w goleń.
Zacząłem się niepokoić. Gdzie był pan Tomasz? W innym pokoju?
- Jak ustaliliście ten adres? - zapytała ze złością.
- Powiedzieli nam w zarządzie cmentarza - wyjaśniłem. - Wszyscy Dłuscy nie żyją od
kilkunastu lat. Liczyliśmy na to, że znajdziemy po nich jakieś dokumenty... - skłamałem.
- Dostałem mieszkanie po nieboszczykach? - zbulwersował się przywiązany. - To
przynosi pecha...
- Pecha to ty faktycznie masz - mruknęła agentka - bo zaraz ci spiłujemy zęby
pilnikiem...
W tym momencie rozległo się pukanie do drzwi. Wymieniła zaskoczone spojrzenia z
kafarem, po czym oboje ruszyli do przedpokoju.
- Może zacznijmy wrzeszczeć - zasugerowałem związanemu. - Sąsiedzi wezwą
policję...
- Jacy sąsiedzi? - machnął ręką. - Budynek jest od kilku tygodni wysiedlony, tylko ja
jeszcze wpadłem zabrać trochę gratów...
[ Pobierz całość w formacie PDF ]