[ Pobierz całość w formacie PDF ]
tutaj, w tej zapomnianej przez Boga krainie".
Chłopiec obruszył się, słysząc taką zniewagę i razem z kilkoma
odważniejszymi kolegami rzucił się na ludzi, którzy mieli śmiałość
mówić takie rzeczy o księdzu, ich opiekunie, obrońcy i żywicielu. O ich
"padre" - ojcu.
Wieśniacy przepędzili sieroty. Nie było to wcale dziwne. Potem jeszcze
raz doszli do wniosku, że ksiądz nie miał prawa sprowadzić 176
w te strony tylu bachorów jakichś obcych ludzi. Zaraz wszyscy
przypomnieli sobie pogłoski, ze duchowny powiązany jest z terro-
rystami w miastach na północy i że sieroty to nikt inny, jak potomstwo
"desaparacedos" - ludzi, którzy zniknęli. Oczywiście rozmawiano o
tym szeptem, gdyż takie historie niebezpiecznie było opowiadać na
głos. Nie ośmielali się nawet wyobrażać sobie, co groziłoby im, gdyby
zostali podsłuchani. Czyż to nie oni pozwolili księdzu osiedlić się w
małym, opuszczonym kościółku, który potem własnoręcznie
wyremontował? Czyż nie dostarczali mu materiałów potrzebnych do
tej pracy i do budowy małego domku dla dzieci? Ksiądz kupował od
nich żywność, czyż nie tak? Co gorsza, mieszkańcy wsi chodzili do
jego kościoła! "Lepiej zostawić całą tę sprawę w spokoju - radzili
mądrzejsi. - Trzeba skończyć z tymi niebezpiecznymi rozmowami,
albo będziemy mieli na karku jednocześnie i władze, i partyzantów.
Wszystko pokaże czas". Czasu nie brakowało przecież nikomu.
Ciemny kształt znalazł się teraz na grzbiecie fali, która miała go
wyrzucić na brzeg. Chłopiec wstał i, unikając fali, z całej siły chwycił
ciało, zanim zostało ono ponownie zmyte przez morze.
Zwłoki były zwęglone. Nie miały butów, nie miały w ogóle nóg, lecz
tułów wraz z rękoma zachował się całości. Głowa wyglądała jak
cokolwiek, ale nie jak głowa.
Chłopiec stał nad spalonym ciałem, krzywiąc się z niezadowolenia i
odrazy. Czuł się rozczarowany. Nie było ubrania, nie było ciepła.
Pochylił się, by zepchnąć okaleczone szczątki z powrotem do morza,
lecz nagle dostrzegł błysk złota na osmolonym palcu. Wyciągnął
zwęglony korpus na brzeg, tak daleko, jak tylko potrafił. Potem
przykucnął obok i ostrożnie odsłonił pierścień, oddzielając delikatnie
płaty spalonej skóry.
Wiele myśli kłębiło mu się w głowie, gdy oglądał nieoczekiwany
podarek ofiarowany mu przez morze. Chciał zerwać go z wy-
krzywionej kończyny i uciec. Uciec daleko, tam gdzie ciepłe ubranie i
pożywienie były czymś normalnym, gdzie nie było codziennej walki o
przetrwanie. Z całej duszy pragnął to zrobić, lecz coś go
powstrzymywało. Gdzieś głęboko w nim tkwiło uczucie miłości i
szacunku dla księdza, jego przybranego ojca.
Obejrzał przedmiot z bliska. Wyglądał na pierścień, który powinien
nosić duchowny. Chłopiec wiedział, że już nigdy więcej nie
170
będzie mógł ofiarować tak cennej rzeczy człowiekowi, którego kocha.
Wahając się, chwycił za pierścień. Zamknął oczy i szarpnął. Gdy znów
otworzył oczy, ciężki klejnot pozostał w jego dłoni, a na piasku leżał
zwęglony palec.
Chłopczyk rozejrzał się w obawie, że ktoś mógł być świadkiem jego
czynu, lecz w zasięgu wzroku nie było nikogo. Szybko wytarł pierścień
do czysta w połę swojej flanelowej kurtki, zrobionej ze starego
marynarskiego munduru. Potem głęboko schował swój skarb.
Osobny problem stanowiło teraz ciało. Kiedy ksiądz otrzyma pierścień
w podarunku, odgadnie natychmiast, skąd pochodzi ów dar. Było
oczywiste, że tak cenny przedmiot nie mógł należeć do żadnego z
dzieci czy też do ludzi z wioski. Było także pewne, że ksiądz będzie się
gniewał i każe się zaprowadzić do miejsca, gdzie leży ciało.
Chłopiec spojrzał na zimne fale. Wiedział, że wrzucone do morza ciało
przypływ znów wyrzuci na brzeg. Można było zrobić tylko jedno.
Należało pochować zwłoki. Czy będzie miał na to dość siły?
Znalazł w sobie siłę. Częściowo z obawy przed gniewem księdza, a
częściowo z chęci okazania przez cenny podarunek miłości temu,
który dla niego i dla tylu innych dzieci był jak rodzony ojciec.
Spróbował najpierw ciągnąć zwłoki, potem je pchać, lecz nie
przynosiło to żadnego rezultatu. W końcu udało mu się przetoczyć
powoli ciało, tak jak czyniły to morskie fale, do miejsca, gdzie ocean
nie mógł już dosięgnąć zwęglonych szczątków. Gołymi rękami
wygrzebał w piasku płytki grób, który oznaczył kilkoma kamieniami.
Zadowolony ze swego dzieła, choć trochę zmęczony, wyjął ponownie
pierścień i tak długo polerował go rękawem kurtki, aż złoty krzyż
pośrodku zalśnił w słońcu.
Nie wytrzymał ani chwili dłużej, pobiegł szybko, by ofiarować swój
dar człowiekowi, którego kochał najbardziej ze wszystkich na świecie.
Odszukał księdza, gdy ten, pogrążony w modlitwie, klęczał przed
ubogim ołtarzem w kaplicy. Chłopczyk, czekając cierpliwie, usiadł na
jednej z prostych ławek, które ksiądz zrobił własnoręcz
171
nie z surowego drewna. Malec najchętniej zostawiłby pierścień na
ołtarzu do chwili, gdy kapłan przyjdzie, by jak zwykle poprowadzić
wieczorną modlitwę. Chłopiec cieszył się na myśl, że nareszcie na ich
ołtarzu, oprócz drewna i żelaza kutego przez wiejskiego kowala,
znalazłoby się coś cennego, podobnie jak w innych, nie tak biednych
kościołach. Miało jednak być inaczej. Pierścień znajdował się w
kieszeni kurtki dziecka, a ksiądz był już w kaplicy.
Upłynęła chyba cała wieczność zanim ksiądz powstał z klęczek,
przeżegnał się i odwrócił od ołtarza. Uśmiechnął się i chłopiec poczuł,
jak jego malutkie serce wypełnia radość. Nieczęsto dane mu było
widzieć uśmiech na tej twarzy.
- Mały Eduardo - zaciekawił się ksiądz. - Dlaczego siedzisz samotnie?
Może chcesz modlić się razem ze mną?
- Ojcze, nie chcę się modlić. Czekałem.
- Czekałeś? Na kogo?
- Na ciebie, ojcze. Czekałem, aż skończysz modlitwę.
Gdy chłopiec włożył rękę do kieszeni, aby wydobyć pierścień,
wszystkie słowa, tak starannie przygotowane na tą chwilę, uleciały mu
z pamięci. Przepadło wszystko, co tak bardzo chciał powiedzieć: słowa
wdzięczności, słowa uwielbienia i szacunku. Wszystko to i wiele
jeszcze więcej uleciało jak smużki dymu z gaszonych świec.
Zamiast przygotowanego przemówienia wykrztusił więc tylko:
- Ojcze, kocham cię - i wyciągnął w stronę księdza dłoń z leżącym na
niej przedmiotem.
Ksiądz zmrużył oczy i pobladł nagle. Jego twarz stała się tak
kredowobiała, że chłopcu przypomniała ona oblicze zmarłego nie-
dawno starego kowala z wioski. Powoli krew zaróżowiła nieco policzki
ojca Thomasa i chłopiec podziękował w duchu Najświętszej Panience
za to, że ksiądz jeszcze żyje. Duchowny przychodził do siebie. Po
chwili, dziwnym głosem powiedział do malca:
- Mały Eduardo! Nie dbam o to, ile razy w przeszłości zdarzyło ci się
skłamać. Nie obchodzi mnie nawet, czy jeszcze nadal kłamiesz. Ale
teraz mów szczerze. Gdzie znalazłeś ten pierścień?
- To dla ciebie, ojcze. %7łebyś go nosił. To piękny pierścień dla księdza.
Chyba na całym świecie nie ma drugiego takiego!
Ksiądz przytaknął.
172
- Tak. Wszystko to prawda. Przyjmuję go od ciebie razem z twoją
miłością. Doceniam i pierścień, i miłość całym moim sercem. Muszę
jednak wiedzieć, Eduardo, gdzie to znalazłeś.
- Czy zatrzymasz pierścień? To prezent ode mnie. Zatrzymaj go dla
kościoła. Przecież nie mamy złota.
Znów ksiądz skinął potakująco głową. Chociaż oczy patrzyły łagodnie,
nie było w nich uśmiechu.
- Zatrzymam go dla kościoła. Gdzie? Gdzie, Mały Eduardo? Chłopiec
wskazał w stronę ołtarza.
Ksiądz pokręcił głową.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]