[ Pobierz całość w formacie PDF ]
płonącym z bezsilnego gniewu i wstydu ojcom miasta. Jeden z żołnierzy, młody i w porównaniu z innymi nieco
słabszy, lecz nie mniej namiętny od pozostałych, nie mógł się doczekać możliwości zbliżenia się do
olśniewającego ciała Matyldy. Krążył dokoła miejsca, skąd donosiły się namiętne pocałunki, gdzie
niewyczerpana miłość obdarowywała jego towarzyszy nieporównywalnymi z niczym rozkoszami, a towarzysze
odpychali go od tego miejsca i grubiańsko drwili z niego, bowiem minął już
dzień i ciemności nocne gęstniały nad miastem, położył się na bruku, przykrył głowę płaszczem i zawył
żałośnie z żalu, wstydu i bezsilnego pożądania. Zżerany złością, ukradkiem pochwycił swój sztylet i cicho,
cichusieńko, niczym skradająca się w trawie żmija, popełznął między nogami tłoczących się żołnierzy. I
przybliżył się do Matyldy. Dotknął płonącymi rękoma jej zziębniętych nóg i w jej dygoczący bok wbił
błyskawicznie sztylet.
Rozległ się głośny jęk i urywane wycie. W rękach pieszczącego ją żołnierza umierała Matylda i jęczała
coraz ciszej. Zachrypiała i skonała. Opryskany jej krwią żołnierz podniósł się.
- Ktoś zamordował królową pocałunkówl zawołał z wściekłością. Jakiś niegodziwiec przeszkodził
nam rozkoszować się pieszczotami, jakich nikt jeszcze nie zaznał na ziemi, gdyż po raz pierwszy zstąpiła do nas
królowa pocałunków.
Stropili się żołnierze i stali wokół ciała.
Wtedy podeszli starcy, których długi żywot uczynił już beznamiętnymi, podnieśli ciało Matyldy i zanieśli
do domu starego Baltazara.
Tej samej nocy miody żołnierz, ten, co zabił Matyldę, szedł do jej domu. Jak to się stało, że nikt go nie
zauważył, nie wiem.
Zbliżył się do ciała Matyldy leżącego na łóżku nie było jeszcze trumny dla nieboszczki i położył się
koło niej pod całunem. I umarła rozwarła dlań swe zimne ręce, i objęła go mocno, i do rana odpowiadała na jego
pocałunki pocałunkami zimnymi i radosnymi jak śmierć pocieszycielka, i odpowiadała na jego pieszczoty piesz-
czotami ciemnymi i głębokimi jak śmierć, jak śmierć, która przecina wszystkie węzły.
Kiedy wzeszło słońce i gorącymi promieniami przeszyło ciemność pogrążonego w ciszy pokoju o tej
strasznej, smętnej porze, o tej porze przedświtu, w objęciach obnażonej i martwej Matyldy, królowej
pocałunków, pod jej czerwonym całunem zmarł młody żołnierz. Rozwierając swe objęcia, po oraz ostatni
uśmiechnęła $1$ doń piękna Matylda.
Wiem, że znajdą się nierozumne żony i panny, które poczytywać będą za słodki i sławny los pięknej
Matyldy, królowej pocałunków,
i że znajdą się młodzianie równic szaleni, by zazdrościć śmierci jej ostatniemu i najbardziej wypieszczonemu
kochankowi. Lecz wy, zacne, cnotliwe niewiasty, zdejmujące do pocałunku jedynie rękawiczki, wy, które tak
upodobałyście sobie uroki ogniska rodzinnego i cnotliwość swego domu, strzeżcie się lekkomyślnego pożądania,
unikajcie podstępnego kusiciela.
opubl 1907 r.
tłumaczył Renć śliwowski
Maksym Gorki (1868-1936) Dwudziestu sześciu i jedna
Poemat
Było nas dwudziestu sześciu dwadzieścia sześć żywych maszyn zamkniętych w wilgotnej suterenie,
gdzieśmy od rana do wieczora miesili ciasto, robiąc precelki i obarzaneczki. Okna naszej sutereny wychodziły
na zagłębienie, wykopane przed nimi i wyłożone cegłami zielonymi od wilgoci; futryny były osłonięte z
zewnątrz gęstą drucianą siatką i światło słońca nic mogło do nas przeniknąć przez szyby pokryte mącznym
pyłem. Nasz gospodarz zabił okna siatką, żebyśmy nie mogli dać ani kawałka chleba żebrakom i tym spośród
naszych kolegów, którzy pozostając bez pracy głodowali nasz gospodarz nazywał nas złodziejami i dawał
nam na obiad zamiast mięsa cuchnące flaki...
Było nam duszno i ciasno w tym pudełku z cegieł, pod niskim i ciężkim sufitem, pokrytym kopciem i
pajęczyną,. Było nam ciężko i wstrętnie wśród grubych murów upstrzonych plamami brudu i pleśni...
Wstawaliśmy o piątej rano, nic zdążywszy się wyspać, i senni, apatyczni, o szóstej zasiadaliśmy już przy stole,
by robić obarznnki z ciasta przygotowanego przez naszych kolegów podczas naszego snu. I cały dzień od świtu
aż do dziesiątej wieczór jedni z nas siedzieli przy stole, żeby nie zdrętwieć, a drudzy tymczasem miesili mąkę z
wodą. I cały dzień zapamiętale i smutno mruczała wrząca woda w kotle, gdzie gotowały się obarzanki, łopata
piekarza gniewnie i szybko szurała o dno pieca, zrzucając śliskie kawałki gotowanego ciasta na rozpalone cegły.
Od rana do wieczora z jednej strony pieca płonęły drwa i czerwony odblask płomieni dygotał na ścianie
piekarni, jakby się z nas milcząco wyśmiewał. Olbrzymi piec
był podobny do potwornej głowy bajecznego smoka, która jak gdyby wysunęła się spod podłogi, otwarła szeroką
paszczę pełną jaskrawego ognia, dyszała na nas żarem i patrzyła na naszą nic kończącą się pracę dwoma
czarnymi wgłębieniami dymników. Te dwa duże wgłębienia były jak oczy nielitościwe i nieczułe ślepia
potwora: patrzyły zawsze jednakowo ciemnym wzrokiem, jak gdyby znużone oglądaniem pracy niewolników, i
nie oczekując od nich ludzkiego, pogardzały nimi zimną pogardą mądrości.
Dzień po dniu w tumanach pyłu mącznego, w brudzie, który nasze nogi nanosiły z podwórza, w ciężkim
zaduchu zwijaliśmy ciasto i robiliśmy obarzanki zraszając je naszym potem, i nienawidziliśmy naszej pracy
gwałtowną nienawiścią; nigdy nie jedliśmy tego, co wychodziło spod naszych rąk, przekładając nad obarzanki
zwykły razowy chleb. Siedząc za długim stołem, jeden naprzeciwko drugiego dziewięciu naprzeciwko
dziewięciu w ciągu długich godzin mechanicznie ruszaliśmy rękami i palcami i tak przywykliśmy do swojej
[ Pobierz całość w formacie PDF ]