[ Pobierz całość w formacie PDF ]
efektu, jaki na nim wywrze, nie spodziewał się, że oczaruje go tymi ru-
mieńcami, zachwyci urodą, zafascynuje swymi emocjami, ani też że pod-
nieci go jednym niewinnym dotykiem i rozpali własnym pożądaniem. Je-
dynym uwiedzionym był on sam, i to jak! Nawet nie był pewien, czy stać
go będzie znowu na podobne doznanie, na narażanie się na coś podobnego,
bez konieczności doprowadzenia tego do naturalnego rozwiązania.
Powinien przez jakiś czas zachować odpowiedni dystans, przynajmniej
do czasu, aż zapanuje nad swoimi niekontrolowanymi reakcjami. Unikać
jej, przez dzień lub dwa. Ale nie ma na to czasu. Nie dotykać więc dziew-
czyny. Dotykanie Larissy jest zgubne dla niego samego. Może ją przecież
uwodzić bez fizycznego kontaktu. Grać na współczuciu Larissy. Nawet
uciec się do odrobiny normalnych zalotów, o mniej oczywistym charakte-
rze.
Najpierw uwieść jej umysł, a dopiero potem ciało.
Zadowolony z nowego planu, Vincent dopił brandy i nie napełnił po-
nownie kieliszka. Słysząc pukanie do drzwi, ucieszył się, że oderwie się od
swoich myśli. Ponieważ jedyną osobą, która mogła go kiedykolwiek tutaj
nachodzić, był jego sekretarz, nie zdziwił go widok wchodzącego Horacego
Dudleya.
Swoją drogą Vincent zapomniał, że może będzie musiał rozejrzeć się
za nowym sekretarzem. Dodatkowy kłopot. A Horacy, który wczoraj wie-
czorem był nieprzejednany, gdy odszedł zaśnieżoną ulicą, teraz, zgodnie z
zapowiedzią, trzymał w ręce wymówienie.
Vincent nie dał nawet szansy temu drobnemu mężczyznie na wręczenie
go.
- Niech pan to odłoży na bok, panie Dudley. Już naprawiłem krzywdę,
którą pan uznał za tak niegodziwą, że aż poczuł się zmuszony do rezygnacji
z posady u mnie.
- Naprawił pan krzywdę? Pozwolił pan zatem Ascotom zatrzymać ich
dom?
Wniosek był tak absurdalny, że Vincent aż się skrzywił.
- Po tych wszystkich zabiegach, a także uprzejmościach, z których mu-
siałem skorzystać, żeby go nabyć? Nie. Ale panna Ascot zatrzyma się tutaj
aż do powrotu ojca, nie będzie więc skazana na wysiadywanie na rogu uli-
cy, otulona w pled i do połowy przysypana śniegiem.
Horacy chrząknął.
- Nie zupełnie tak wyobrażałem sobie rzeczoną sytuację, w przeciwień-
stwie, jak widzę, do pana, lordzie.
Vincent jeszcze bardziej się nachmurzył.
- Nic podobnego, a poza tym nie w tym rzecz powiedział ożywionym
tonem. - Chyba jednak zgodzi się pan ze mną, że nie ma już pan powodu do
rozglądania się za nową posadą?
Po reprymendzie, jaką otrzymał wczoraj od żony za swoje zbyt prze-
sadnie wysokie morale, od którego nie przybędzie im chleba na stole, Ho-
racy ucieszył się, że może odpowiedzieć:
- W rzeczy samej, i dziękuję panu, lordzie.
- A zatem proszę wracać do pracy. Może pan się teraz zająć tymi
dwiema inwestycjami, o których mówiliśmy w ostatnim tygodniu. Och, i
proszę wezwać mojego lekarza do domu.
- Czuje się pan niezdrów?
- Nie, ale niech pan powiadomi personel, że będzie tu lekarz i że zajmie
się ich ewentualnymi chorobami lub fizycznymi dolegliwościami.
- Powinien pan wiedzieć, że nikt się nie zgłosi, lordzie. Lekarze są za
drodzy dla większości...
- Pokryję koszty.
Horacy zamrugał oczami.
- To bardzo... wspaniałomyślne z pańskiej strony. Czy na pewno do-
brze pan się czuje?
Teraz już chmurne spojrzenie Vincenta ciskało gromy.
- Jeszcze nie zgłupiałem, człowieku, mam też w tym swoje ukryte cele.
Proszę więc dopilnować, żeby lekarz, gdy panna Ascot go o to zapyta, po-
wiedział jej, iż zawsze o tej porze roku bada mój personel. I proszę go za-
prowadzić do jej brata. Podobno chłopiec choruje już od pewnego czasu.
- Ach, teraz zrozumiałem. Zależy panu na tym, żeby nieczuła się wobec
pana zobowiązana.
Vincent omal się nie roześmiał na tak opaczne rozumowanie.
Poczucie wdzięczności było by mile widziane, ale kto inny musiałby je
zainicjować. Obecnie jego jedynym zmartwieniem pozostanie niedopusz-
czenie do tego, by panna Ascot osobiście zapłaciła za lekarza. A ponieważ
Horacy nie musi o tym wiedzieć, Vincent jedynie skinął głową, pozwalając
mu na dowolne domysły.
Rozdział 7
Resztę popołudnia Vincent postanowił spędzić na jakiejś rozrywce.
Tymczasem zbliżała się pora kolacji, a on był tak przepełniony oczekiwa-
niem na ponowne ujrzenie swojego pięknego gościa, iż wiedząc, że nie
może jej tego okazać, musiał przywołać się do porządku. Jeszcze nie. Nie
wtedy, gdy na myśl, że zobaczy ją wchodzącą do pokoju, wrzała w nim
krew.
Do licha! Tak nie powinno być. Istniała wprawdzie jakaś szansa, że nie
zejdzie na dół, by wspólnie z nim zjeść posiłek. Ale na wszelki wypadek,
gdyby uznała, że tak nakazuje zwykła grzeczność, opuścił dom. Na obecny
jego stan było tylko jedno lekarstwo, znał też kilka rezydencji, w których
mógł je znalezć.
Zdecydował się na lady Catherine. Będąc wdową od kilku lat, nigdy
mu nie odmówiła gościny w swoim domu. A ponieważ była raczej typem
samotnicy, rzadko kiedy, gdy do niej dzwonił, zastawał ją bawiącą się,
spędzającą czas w towarzystwie innych osób, czego nie można było powie-
dzieć o innych kobietach, z którymi się widywał. Nie utrzymywał metresy,
nigdy nie uważał tego za konieczne, skoro otrzymywał tak wiele zaproszeń
od kobiet ze swojej sfery, że często nie nadążał i tracił rachubę.
Z tymi kilkoma, które regularnie odwiedzał, nie było takich komplika-
cji, ponieważ zażywały niezależności wynikającej z wdowieństwa, i nie
żądały od niego więcej, niż zamierzał im dać, albo przynajmniej usiłowały
sprawiać takie wrażenie.
Catherine była ładną kobietą, starszą od Vincenta o kilka lat. Uważała
się za jego dłużniczkę. Za jego bowiem sprawą kupiła dom swoich marzeń,
w którym zakochała się, będąc jeszcze dzieckiem, i nigdy nie przestała go
[ Pobierz całość w formacie PDF ]