[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Wśród najczęściej padających słów były \yczenia pokoju dla Rwandy, by móc bezpiecznie
kontynuować podjęte prace duszpasterskie, charytatywne i wydawnicze w tym umęczonym
kraju. Następnie zasiedliśmy do stołu, by w rodzinnej atmosferze spo\yć kolację wigilijną.
Składały się na nią dania przyrządzone z ziemniaków, fasoli, ry\u, kilku rodzajów ryb oraz
sałatek warzywnych i owocowych. Na zakończenie wszyscy zaśpiewaliśmy kilkanaście kolęd
w języku polskim, francuskim i kinya-rwanda.
Spojrzałem na zegarek. Dochodziła 21.30. Postanowiłem jeszcze trochę pospacerować przed
pójściem do pokoju. Na zewnątrz panowała zupełna cisza. Było ciepło, a na sklepieniu nieba
migotało wiele gwiazd. Jak\esz to była inna wigilia od tych dotychczasowych, spędzonych w
Polsce. W myślach powróciłem do mojego dzieciństwa. Pamiętam zapach wigilijnych potraw,
zapach siana składanego na środku stołu jako symbolu \łóbka betlejemskiego. Pamiętam z
jaką niecierpliwością wyglądaliśmy pojawienia się na niebie pierwszej gwiazdy, by zasiąść do
wieczerzy wigilijnej. Pamiętam stawiane przez mamę jedno puste krzesło dla ewentualnego
przybysza czy bezdomnego. Pamiętam \yczenia rodziców wypowiadane z wielką powagą i
namaszczeniem. Pięknie śpiewane staropolskie kolędy. Pierwszych kolędników i sąsiadów
przychodzących z białym opłatkiem, by się nim połamać i zło\yć \yczenia. I wreszcie
bieluteńki śnieg otulający puchową poduszką konary i gałęzie drzew i charakterystycznie
skrzypiący pod butami w drodze na pasterkę.
Z oddali dobiegło przejmujące wycie psa, przywracając mnie do rzeczywistości. Bo\e,
przychodzisz do ludzi w tę świętą noc. Przychodzisz szczególnie do najbiedniejszych,
opuszczonych,
55
głodnych i cierpiących. Przychodzisz więc do tego umęczonego kraju, bo tak wielu tu takich
właśnie biedaków. Jutro miliony serc rwandyjskich staną się \łóbkami dla Ciebie, kiedy w
Komunii świętej przyjmą Cię z radością. Panie, bądz im pomocą, radością i nadzieją wśród
morza cierpienia i beznadziejności" - westchnąłem, myśląc o poznanych sierotach.
Była godzina szósta rano. W promieniach porannego słońca i przy akompaniamencie uderzeń
dzwonów z naszego kościoła parafialnego na Gikondo opuszczaliśmy naszą misję udając się
wraz z księdzem regionałem Stanisławem Filipkiem do parafii Masaka, by tam odprawić
uroczystą Mszę w święto Bo\ego Narodzenia. Miał to być dla mnie historyczny dzień w
czasie mojego pobytu w Rwandzie z dwóch powodów. Po raz pierwszy miałem publicznie
odprawiać Mszę świętą w języku kinya-rwanda oraz, po drugie, zobaczyć, jak wygląda cała
oprawa liturgiczna w tej nowej dla mnie kulturze afrykańskiej.
Po przejechaniu kilkunastu kilometrów asfaltową drogą prowadzącą w kierunku Tanzanii,
skręciliśmy w prawo na drogę prowadzącą wprost do naszej pallotyńskiej parafii pod
wezwaniem świętych Piotra i Pawła.
Kościół, wraz z całym kompleksem zabudowań misyjnych, usytuowany był na szczycie
jednego z najwy\szych wzniesień znajdujących się w bezpośredniej bliskości stolicy Rwandy
- Ki-gali. Był to jednocześnie dla wojska bardzo wa\ny punkt strategiczny, gdy\ to tutaj
przebiegał korytarz lotniczy i wszystkie samoloty, zarówno te kontynentalne, jak i z Europy,
podchodząc do lądowania, przelatywały na bardzo niskim pułapie, mo\na powiedzieć -
kilkadziesiąt metrów nad dachami naszych zabudowań. To prawdopodobnie ze zbocza tej
góry dnia 6 kwietnia 1994 roku wystrzelono dwie rakiety w kierunku rządowego samolotu, na
pokładzie którego znajdował się ówczesny prezydent Rwandy Juvenal Habyarimana, który
zginął wraz z całą załogą i kilkoma
56
innymi wa\nymi osobistościami ze świata polityki (między innymi generałem
głównodowodzącym armią rwandyjską oraz prezydentem Burundi, Cyprianem Ntaryamirą).
To wydarzenie dało początek gwałtownym zamieszkom na tle etnicznym i przerodziło się w
jedną z najkrwawszych w dwudziestym wieku wojen domowych, która pochłonęła blisko 2
miliony istnień ludzkich -Tutsi i Hutu.
Wspinaliśmy się powoli w górę drogą pełną dziur i kolein. Spojrzałem ku szczytowi góry, od
którego dzielił nas dystans około trzech kilometrów. śółtobrunatna gliniasta nawierzchnia
drogi sprawiała wra\enie ogromnego wę\a wijącego się wśród zieleni małych plantacji
bananów, kawy i fasoli. Co kilkaset metrów mijaliśmy grupki \ołnierzy rwandyjskich
uzbrojonych w cię\ką broń maszynową.
Po kilku minutach dojechaliśmy do miejsca, gdzie kontynuowanie dalszej drogi
uniemo\liwiała gruba lina przeciągnięta w poprzek drogi, przymocowana z jednej strony do
grubego drzewa eukaliptusowego, a z drugiej do pala wbitego tu\ przy wejściu do czegoś, co
mo\na by nazwać wojskową wartownią. Na skraju drogi stało trzech \ołnierzy i grupka
cywilów trzymających w dłoniach jakieś dokumenty.
Ksiądz regionał podjechał powoli i zatrzymał się przed zagradzającą nam drogę liną. Jeden z
\ołnierzy podszedł do nas i zapytał:
- Mugiye he? (dokąd jedziecie?)
- Tugiye gusoma misa (jedziemy odprawić Mszę św.) - pewnym głosem odpowiedział ksiądz
Stanisław.
śołnierz wodząc wzrokiem po nas i samochodzie, powolnym ruchem odwiązał linę i
opuszczając ją na ziemię, dał znak do odjazdu.
Tu\ za barierą po prawej stronie drogi zauwa\yłem du\y kompleks zabudowań.
- To ośrodek zdrowia i budynki mieszkalne sióstr pallotynek - oznajmił ksiądz Filipek.
57
Był to jeden z największych i zarazem najlepiej prowadzonych ośrodków zdrowia w okolicy.
W znacznej mierze była to zasługa polskich pallotynek, które przy dobrej współpracy z
siostrami rwandyjskimi pięknie słu\yły chorym, dbając równie\ o estetyczny wygląd budynku
i dobre wyposa\enie w niezbędne leki.
Wspinaliśmy się coraz wy\ej, mijając sznur ludzi podą\ający w kierunku naszej parafii.
Większość z nich, szczególnie starsze kobiety, szło na bosaka, podpierając się kijami zamiast
lasek. Po obu stronach drogi rozciągały się niewielkie poletka uprawne z fasolą i słodkimi
ziemniakami oraz niewielkie plantacje kawy i bananów. Zauwa\yłem tak\e kilka zupełnie
zniszczonych i opustoszałych domów. Ich mieszkańcy czy właściciele prawdopodobnie
zostali zamordowani w czasie masakr.
W miarę zbli\ania się do szczytu góry mijaliśmy coraz większe grupy chrześcijan, którzy
pozdrawiali nas serdecznie wymachując dłońmi. Ostatni skręt pod kątem 90 stopni i
znalezliśmy się na wprost kościoła. Ksiądz regionał po lekkim slalomie między ogromnymi
drzewami rosnącymi na placu przykościelnym zaparkował samochód przed biurem
parafialnym. Po przywitaniu się z miejscowymi gospodarzami zarządzającymi i opiekującymi
się kościołem, biurem i po części czuwającymi nad normalnym funkcjonowaniem całej
parafii, udaliśmy się do zakrystii mieszczącej się po prawej stronie wejścia do świątyni.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]