[ Pobierz całość w formacie PDF ]
filmie - i ubierała się w ładne, stonowane kaszmiry o zapachu
papierosów. Była przekonująca - nieustannie przekonująca cię do
swojego smaku, swojego zapachu, swojej ambicji, żeby mieć rację w
swoich estetycznych poszukiwaniach. A kto miałby prawo powiedzieć
jej, że nie ma? Jej galeria - flow - była teraz najmodniejszym miejscem na
zachód od Chelsea (bardzo na zachód, właściwie stała na rzece).
Zaistniała, gdy w programie Charliego Rose'a, powiedziała: -
Postmodernizm to dziecinada! Dziecko rzucające się na wszystko, co je
mija. -1 nie przeszkadzało, że błyszczy się jak księżyc, że ma twarz
porcelanowej laleczki. Charlie nigdy jeszcze nie przechylił się tak bardzo
ponad swoim stolikiem. A ona powiedziała: - Moja galeria nazywa się
flow, bo właśnie płynność to stan, do którego wszyscy dążymy.
Wystawiam prace, które pokazują równowagę, intensywne napięcie
między niewinnością a doświadcze-
niem, mięśniami a umysłem - położyła swoje długie, białe palce na
wielkiej łapie Charliego - między dziewiątą a piątą, Charlie, i majestat. -
Już był cały jej. - Innymi słowy, Charlie, mam obsesję na punkcie tej
chwili, gdy rękodzieło staje sie nieuchwytne. Prześladują mnie takie
dzieła sztuki - rzezba, metalurgia, nawet gips - które są właśnie w takim
niebezpieczeństwie zniknięcia. Wiesz, skoro tyle sztuki to tylko pozory i
karierowiczostwo, musimy wsłuchać się w muzykę pracowni. Czy
zauważyłeś, Charlie, piękno włazów kanalizacyjnych na Manhattanie? -
Nazywała się Emily Edwards, ale dla Iris pozostanie dziewczyną od
galerii. Taki sposób na utrzymanie tej fantastycznej energii na zatoce.
Wszystko stało się bardzo szybko. Cóż, najpierw powoli, potem szybko.
Zaczęło się ponad rok temu, tamtego marcowego dnia, gdy Iris poszła
pobiegać do Gramercy Park i postanowiła zrobić abażur z gałązek. Nie
chodzi o to, że miała już dość jedwabiu. Nigdy nie będzie miała go dość.
Był jej sposobem na życie. Ale nagie gałązki w parku zdawały się
tamtego dnia pokazywać jej nową drogę, ścieżkę do innego świata.
Nie od razu zaczęła. Była jeszcze na etapie planów i aż za dobrze
wiedziała, że zbyt szybki start może zabić każdy pomysł. Powstrzymała
swoją niecierpliwość i skupiła się na ośmiu abażurach od kinkietu, które
właśnie kończyła. Oddała je i dostała pieniądze, całe trzy tysiące (tysiąc -
podatki, tysiąc - fundusz emerytalny, tysiąc - bieżące wydatki, na nową
czarną sukienkę trzeba będzie jeszcze poczekać). Kupiła przewodnik
Persona - Drzewa Ameryki Północnej - który nic jej nie pomógł. A potem,
w następną niedzielę rano, poszła do Central Parku i znów uderzyła ją
elegancja przyrody wokół niej, zimowa paleta zaśniedziałego srebra i
czarnej sadzy, wyblakłej zieleni porostów,
zieleni mchów w odcieniu perydotytów, paprocie sztywne i rdzawe,
brązowe kałuże zamarznięte i blade jak księżyce. Spacerowała po parku i
co rusz schylała się po gałązki i patyki, próbując, czy są giętkie (nie
bardzo były) i wrzucając ciekawsze do lawendowej torby Bergdorfa.
Było zimno, więc park opustoszał, tylko kilka osób biegało, posapując,
małe lokomotywy odziane w różowe polary. Sprawiały, że Iris czuła się
powolna i ekscentryczna, wełniany płaszcz podnoszący patyczki. Jednak
gdy tylko zobaczyła niebieską plamkę tuż przy korzeniach, podbiegła jak
dziecko i już miała w rękawiczce piórko, błękit zmierzchu i czarne ni-
teczki - sójka - zdecydowała, że to dobry znak, może już wracać do domu.
Zresztą miała już zupełnie lodowate stopy.
Zaczęła skromnie - ramka abażuru, do której przykleiła patyczki z Central
Parku, umieszczając je ostrożnie, aż miała przed sobą kapelusz szalonego
trolla. Nie taki był jej zamysł. Musiała jeszcze raz przemyśleć tę
metalową konstrukcję - albo mocuje gałązki do sztywnego rusztowania,
albo całkiem z niego rezygnuje, co oznacza właściwie wymyślanie
własnej ramy (w innym razie, jakże to przyczepić do lampy?). Spróbuję
dziś jeszcze tylko jednej rzeczy, pomyślała Iris, bo wiedziała, że
wypracowanie nowej metody zajmie jej jednak trochę czasu. Folia do
pakowania kanapek? Nie. Z dolnej szuflady wyciągnęła za to kawałek
folii z bąbelkami i owinęła nią ramę abażuru, przyczepiając ją delikatnie
taśmą na tyle luzno, żeby można było wysunąć z niej podtrzymującą
konstrukcję. Tym razem poskleja gałązki ze sobą tak, żeby to one
tworzyły kształt, bez ramy. Ale jak zacząć?
Przyłożyła gałązkę - tę, która wyglądała jak mała dłoń - do folii i
przytrzymała kciukiem, a potem pozwoliła jej upaść. Poszła po nitkę i
igłę. - Boże, nie cierpię tego wstawania i siadania z powrotem! Przyszyła
rączkę do folii
(mniejsza o dwa bąbelki, które przekłuła), potem umieściła na niej
następną gałązkę, kropelka kleju w każdym miejscu, gdzie się stykały,
przytrzymała je palcami. Zacisnęła usta, pozwoliła, by kształt każdej
gałązki sam sugerował swoje miejsce, pozostawiając trochę przestrzeni -
niech wyglądają jak pajęczyna - ale nie za dużo, żeby nie było widać
żarówki. Praca szła bardzo powoli, gałązka po gałązce, minuty na
klejenie, minuty na szukanie miejsca dla następnej gałązki. Wiedziała, że
dzieło powinno teraz odstać przez noc, ale nie mogła czekać, godzina
musi wystarczyć. Poszła na kawę do kawiarni na rogu, gdzie
niecierpliwie przeglądała Elle Decor", znudzona wszystkim, co już
istniało.
Była przygotowana na zawód (tak często idea, którą mamy w głowie, nie
może zaistnieć w rzeczywistości), ale kiedy wróciła do abażuru i zdjęła
nitki, rama i folia wysunęły się z łatwością jak części statku kosmicznego,
zostawiając jej w dłoniach leśny maswerk, podobny trochę do tych
szalonych klatek ze stopionego cukru, które tak lubią francuscy kucharze.
- Las pod Atenami - szepnęła Iris, przypominając sobie scenerię Snu nocy
letniej. - Nałożyła abażur na czterdziestowatową żarówkę i jej małe dzieło
rzuciło wokół potężne cienie. Może trochę za dużo światła. Może
dyskretne przyciemnienie gazą. Ale to... przemawiało. To był początek.
Iris nazwała to Oberonem. Co do kapelusza trolla - jest taki swojski -
postanowiła podarować go Deenie, dla samej radości na myśl o jej
wybąkanym dzięki". W końcu to wciąż Iris Original.
W ciągu następnych tygodni wydzieliła sobie poranki na abażury z
patyczków, od ósmej do jedenastej. Do wiosny stała się stałym klientem
kwiaciarni i przynosiła do domu całe naręcza forsycji, ozdobnych wierzb
i wszystkiego, co wydawało jej się ciekawe, omawiając sposoby suszenia,
łączenia (teraz próbowała także większych abażurów)
i kwestie łatwopalności z młodym, gadatliwymrsprzedawcą, który sam
wyglądał jak zrobiony z gałązek wierzby. Wciąż jednak przyciągały ją
parki, wabiły perspektywą polowania. Deena dreptała za nią po Central
Parku i mało nie spadła z klifu, tak żywiołowo pokazywała Iris szczura w
przepaści. - Patrz, szczur, szczur - na co Iris zareagowała, wciągając
Deenę za kołnierz z powrotem, wciskając jej torbę z patykami i mówiąc: -
[ Pobierz całość w formacie PDF ]